środa, 24 marca 2010

masakra w fotolabie*

pan w fotolabie jest ostatnio jakiś niemiły.
wyciągam z holgi na ladzie film, holgę odkładam na bok, film zaklejam na oczach pana i widzę coraz większy niesmak na jego twarzy.
film podaję panu i mówię, że poproszę o scrossowanie i zeskanowanie.
pan bierze film do ręki, przez chwilę się mu przygląda, obracając w palcach, stawia przede mną i pokazuje palcem miejsce, gdzie, tak, znowu źle się zwinął i trochę poszarpał i odstaje od rolki.

pan mówi do mnie bardzo poważnym, wciąż zniesmaczonym tonem:

- zdaje sobie pani sprawę z tego, że w tym miejscu MATERIAŁ będzie prześwietlony.

no i cóż na to może powiedzieć blondynka. uśmiecha się szeroko, jak zwykle, i mówi:

- tak, wiem, zawsze jest prześwietlony. :)

co ciekawe, uśmiech na pana nie działa zupełnie, pewnie jednak bardziej działa pokaleczony i potraktowany całkowicie nieprofesjonalnie i z pełną ignorancją i amatorszczyzną slajd 120.

jakoś taka zestresowana wychodzę, myśląc, co to będzie, jak przyjdę następnym razem.
stresują mnie niemili ludzie. (już wiem, że uśmiechanie się mam po mamie. kiedy byłam nastolatką, uważałam to za największy obciach, że była dla wszystkich miła i uśmiechała się w każdej, ale to w każdej sytuacji, nawet takiej, w której nikt inny się nie uśmiechał, bo i nie było ku temu powodu (jak wtedy, kiedy pojechałyśmy do renomy anulować mój, oczywiście niesprawiedliwie wlepiony, mandat), jakby uśmiech był sposobem na załatwienie wszystkiego. więc dziś ja mam dosyć podobnie. czasem działa. :)

***
wiem, że kiedy będę przechodzić obok TEJ restauracji hinduskiej, to się nie oprę, chociaż zmierzając w stronę gdańskiego dworca jeszcze się łudzę, że w ostatniej chwili czmychnę i jednak nie wejdę. no więc weszłam.
zamawiam to co zawsze.
po pierwszych dwóch łykach siłą woli odkładam mango lassi (którego jak się okazuje, nie powinnam pić) na stół, żeby od razu nie wypić całego przed jedzeniem.
na talerz nakładam sobie trzy kleksy sosów, czerwony-żółty-zielony, które potem i tak barbarzyńsko rozmieszam jak plakatówki, trzymanym w ręku naanem.
czekam, aż z lewej strony stolika moich uszu dobiegnie syczące skwierczenie baraniny z pieca tandoori (której na pewno nie powinnam jeść).

i odpływam.

wysiorbując przez słomkę resztki mango lassi, całą swoją uwagę skupiając na tym, by zrobić to jak najciszej, jestem gotowa ponieść wszelkie konsekwencje swojego czynu.


*to mógłby być tytuł jednego z najgorszych filmów świata.

2 komentarze:

  1. Dziś jakoś podążyłem Twoim tropem. Pan w fotolabie był miły jak zwykle, ale ja tam wiesz, udaję pro-fotografa.
    A w Masali Tandoor Mix, tylko sosów nie merdałem ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. ale trafiłam! akurat wczoraj szukałam jakiejś indyjskiej knajpki w 3mieście, wspominając wrocławską weekendową Masalę. Ot i jest.
    I film tez zawieżc wreszcie muszę. Tylko ja to raczej na twarzy panikę będę miała...

    OdpowiedzUsuń