środa, 25 września 2013

w poczekalni

dochodzę do wniosku, że ciąża to rzecz dla kobiet o stalowych nerwach. nie wiem, może jeśli nie ma się za sobą ciąż straconych i długiej historii choroby u ginekologa, może nie wpada się w panikę przy każdym niepokojącym objawie, nie szaleje się z nerwów, za każdym razem będąc przekonanym, że to już koniec.

na pierwsze usg szłam, będąc pewną, że nic z tego nie będzie. przed każdym kolejnym drżałam z niepewności o to, czy serce, które wtedy zobaczyłam, będzie biło dalej, zawsze przygotowana na najgorsze. zawsze biło. a ja zawsze oddychałam z tą samą, ogromną ulgą.

teraz, kiedy mały człowiek jest już na tyle duży, że sam może poinformować mnie o swoim istnieniu, nie drżę tak bardzo. ale i tak wzdrygam się, kiedy ktoś mi pogratuluje, chcąc na gratulacje poczekać jeszcze te kilka miesięcy. bo nieudana ciąża odebrała mi z pewnością jedno - tę radość z dwóch kresek na teście, które dla mnie bynajmniej nie układają się już w znak równości oznaczający prawdziwe, zdrowe, żyjące dziecko.

choć ciąża to podobno stan błogosławiony, szczerze mówiąc, chciałabym, żeby już było po wszystkim. żeby nie było już możliwości, że wydarzy się coś złego. żebym nie przewracała się już całą noc z boku na bok, nie wiedząc zupełnie, jak się ułożyć, bo na brzuchu, w jedynej pozycji, w której do tej pory umiałam zasnąć, już się nie da. żebym nie musiała już leżeć na tym l4, jednocześnie walcząc z nadaktywnością powodowaną zwiększoną przyjmowaną dawką hormonu tyreotropowego i zastanawiając się, co tam w pracy, którą nagle musiałam opuścić.

żebym pozbyła się już odium z35 - ciąży wysokiego ryzyka.

żebym mogła się znów ładnie ubrać i umalować i pokazać wszystkim, jak jednak jestem szczęśliwa, czekając na małego człowieka.