niedziela, 30 sierpnia 2009

urlop urlopem

ale zanim wsiądę do samolotu ( :))))) ), znienacka wpadła robota z gatunku siedzienia i wymyślania, więc siedzę i wymyślam. a prawdziwy urlop pewnie dopiero od czwartkowego poranka.
ale za to...
w ów czwartkowy poranek wsiadam do tego samolotu, potem wsiadam do autobusu, potem wsiadam do metra, a potem....
this train terminates at morden.

:)
za każdym razem cieszę się tak samo.

piątek, 28 sierpnia 2009

!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

mamurlop
mamurlo
mamurl
mamur
mamu
mam
ma
m
ma
mam
mamu
mamur
mamurl
mamurlo
mamurlop
!

czwartek, 27 sierpnia 2009

pierwszy sektor

bez dwóch zdań - pierwszy sektor był najlepszym wyborem. oceniłam to już, kiedy w trakcie występu moderata dostrzegłam z boku sceny skrzynie z napisem radiohead i mnóstwo gitar o nie opartych. i momentalnie ścisnęło mnie w tak zwanym dołku. potem już było tylko lepiej.
trochę poprzeciskałam się wśród tłumu, zanim znalazłam sobie miejsce. tłum już był raczej mało chętny do pozwalania na przeciskanie się i raczej stawał niewzruszony pilnując swojego miejsca jak oka w głowie. ale reszta tłumu i tak zrewidowała to po występie moderata. po którym już nikt się nie ruszył, nastąpił jedynie pewnego rodzaju pływ o jakiś metr-dwa do przodu, zacieśniając i wypełniając wszystkie niepotrzebne luki. i już wszyscy tak stojąc na tych swoich miejscach i nie ruszając się, oglądali przez czterdzieści blisko minut, jak zwinni członkowie ekipy technicznej rozkładali kolejne elementy sceny. jak wjechała perkusja, pianino i keyboardy. jak panowie oświetleniowcy wspinali się po wąziutkich, giętkich drabinkach na sam szczyt sceny, gdzie na gibiących się rampach siadali na krzesłach (!) przy reflektorach. jak wjechały kurtyny z potężnych świetlówek. jak potem kolejno podłączali instrumenty i sprawdzali nagłośnienie. same przygotowania oglądało się jak całkiem niezły spektakl, niczym budowanie konstrukcji przez doozersów (pamiętacie doozersów?)
a propos tłumu - byłam trochę zaskoczona "zawartością" pierwszego sektora, a konkretnie tym, ile tam było, hmmm, no młodzieży. a może tylko ja byłam otoczona samymi, jak wynikało z rozmów o szkole, nastolatkami, którzy licytowali się w znajomości kawałków radiohead i który będzie w jakiej kolejności i kto zagra na wniesionym właśnie fenderze solówkę w jakim utworze. dziewczyny zaś im towarzyszące (jedna chwaliła się, że swój bilet kupiła za 300 zł - tu pukam się mocno w czoło) piszczały mi prosto do ucha i wydobywały z siebie wrzaski (tu najlepiej jednak nadaje się angielskie słowo "shriek" żeby oddać te dźwięki, godne największych klasyków horroru), i śpiewały okropną, okropną pseudoangielszczyzną.
ale byli też ludzie w "normalnym wieku", i starsi też - jeden taki włochaty grubas znalazł się w pewnym momencie za mną, potem nagle obok, a zaraz przede mną, do torowania drogi używając łokci i plecaka zawieszonego na brzuchu, wymachując kończynami ile wlezie. i gwiżdżąc, uszkadzając wszystkim naokoło słuch. na szczęście był niski ;)
i pewnie się nawet trochę zirytowałam. na piszczące laski, na wymachującego kończynami kolesia. ale bardzo szybko do mnie doszło, że każdy (no prawie) przyszedł tam, żeby zobaczyć swój ukochany zespół, i każdy ten występ przeżywa po swojemu. ale każdy przeżywa. i postanowiłam zrobić się na te dwie godziny najbardziej tolerancyjna w życiu :) a może nie postanowiłam, tylko ten koncert tak na mnie podziałał. albo po prostu wszystko widziałam i słyszałam na tyle dobrze, że nic było w stanie mi przeszkadzać.

i tak stałam sobie, przemieszczając się naturalnymi pływami tłumu trochę w tę, trochę wewtę, przez jeden z najbardziej niezwykłych wieczorów tego lata.

od czasu do czasu roniąc rzewne łzy.

środa, 26 sierpnia 2009

25.08.2009 Poznań

było cu-dow-nie

i pierwszy sektor to była jedyna słuszna opcja. :)
nie spełniły się żadne z moich obaw. (chociaż kilka rzeczy zaskoczyło - ale o tym w kolejnym wpisie). nikt mnie nie zadeptał, nawet nie specjalnie szturchał, znalazłam sobie super miejsce, wszystko słyszałam i WSZYSTKO WIDZIAŁAM!!!! nigdy jeszcze nie byłam tak blisko sceny na takim dużym koncercie, żeby nie musieć stać na palcach a nawet zadzierać głowy do góry. a było co oglądać.
było po prostu pięknie.
piękne oświetlenie, kurtyny z gigantycznych wiszących świetlówek, zbliżenia twarzy muzyków wyświetlane na ekranie, co chwilę inny kolor sceny.
nigdy nie widziałam tak dobrze zorganizowanego koncertu. ekipa techniczna sprawnie wpadała na scenę po kolejnych numerach, zmieniając muzykom gitary, wjeżdżając i wyjeżdżając pianino (!), wnosząc i wynosząc inne instrumenty. (ilość sprzętu muzycznego, który w ciągu tych dwóch godzin przewinął się przez scenę, była godna podziwu).

i właśnie. 25 numerów. 2 godziny 15 minut wzruszenia. większość ulubionych piosenek ze wszystkich albumów. i te najulubieńsze, przy których, a jakże, ryczałam jak bóbr. myślę, że jeszcze długo będę żyć tym koncertem - dzisiaj od rana włączają mi się różne piosenki w głowie, ni z tego, ni z owego. brak mi słów, po prostu.

no i ten kontrowersyjny "creep" na koniec. myślę, że miałam nadzieję, że go jednak nie zagrają - okazało się, że obie z j, w dwóch różnych sektorach, pomyślałyśmy sobie wtedy, że nienajlepsze mają o nas zdanie. ale zaraz potem sobie pomyślałam, że to był bardzo miły ukłon w stronę polskiej publiczności. i nawiązanie do do tej pory jedynego ich koncertu w polsce, 14 lat temu w sopocie. kiedy thom wykonał wprowadzenie do tej piosenki, już wiedziałam, że ją zagrają: "we have no idea which songs you know and which songs you don't. because we haven't been here for so fucking long. and if you don't know this one then we're really screwed."
i myślę, że pokazali tym wielką klasę, a publiczność była za to wdzięczna. i dlatego wcale nie mam im tego za złe koniec końców, chociaż chciałam mu wtedy odkrzyknąć "fuck off we know all of your songs you fucker!!!" (eee, niee, w życiu nie powiedziałabym tak do thoma ;)

i niech mi ktoś proszę zainstaluje thoma yorke'a w mieszkaniu... żeby mi grał i śpiewał, do snu, do porannej kawy, do ucha na spacerze z psem, w wersji przenośnej. może mi właściwie ten ktoś zainstalować cały zespół. tylko proszę, chcę mieć ich w domu...



cdn
(mam jeszcze baaardzo dużo do napisania ;)

2h15 of absolute happiness

poniedziałek, 24 sierpnia 2009

panika milion

nadchodzi ten dzień. dzień koncertu, na którym dostanę zawału serca, będę ryczeć jak bóbr przez dwie godziny i w ogóle ciśnienie mi tak skoczy, że wszystko mi eksploduje.

no właśnie, ale z powodów różnych, im bardziej się zbliża, tym bardziej ekscytacja ustępuje miejsca panice. i teraz zupełnie nie wiem, jak sobie z tym poradzić.

no bo tak. jadą wszyscy, no prawie. ale z tych wszystkich, według aktualnego stanu mojej wiedzy, tylko ja mam bilet w pierwszym sektorze. i powoli zaczęłam się zastanawiać, dlaczego ja w ogóle mam bilet w pierwszym sektorze??

zaczęło się od wypowiedzi po linii "ja to specjalnie nie kupowałem biletu w pierwszym sektorze, bo w trzecim będzie najlepiej słychać" (na co wciąż jednak odpowiadam "chyba raczej po prostu przyżydziłeś stówkę i sobie teraz tak tłumaczysz" albo po prostu nie wyrobiłeś się do godziny 9 15 kwietnia i dupa. ale ziarno niepewności zostało skutecznie zasiane.)
no ale dobra, umówmy się, nie wierzę, że jak zapłaciłam 220 złotych za bilet, to nie będę nic słyszeć.

jest za to gorsza sprawa.
będzie tam w pip ludzi, o czym wcześniej, ze wspomnianej już ekscytacji, nie pomyślałam. co oznacza, wielki, ogromy, złowieszczy tłum. a to, że będę tam, według wszystkich znaków na niebie i ziemi, sama, oznacza z kolei, że nie będzie żadnych ramion, barów (yyy, bar?), pleców, łokci, które w razie czego ochronią mnie przed napierającym tłumem. i widzę już, jak jestem tratowana, zgniatana, butowana, wciskana w barierkę (najbardziej z wszystkiego wciskana w barierkę), nie mogę oddychać, tracę przytomność i w ogóle nara. i uwierzcie mi, że doskonale to wszystko umiem sobie wyobrazić. bo i pamięć mam dobrą.
(a ostatnie opowieści o tym, co działo się na koncercie madonny, tylko pogorszyły sprawę).
i naprawdę najbardziej na świecie nie chcę, żebym na mega wyczekanym koncercie życia skupiała się na nie zostaniu zmiażdżoną i obczajaniu najbliższej drogi ewakuacji.
i jeszcze najlepiej nic nie widziała. a, i nie słyszała. i to wszystko za jedyne 220 pln.

panika, jak nic.

no i nie będzie koło mnie j, z którą chciałam bardzo przeżyć ten koncert. :(
(bo zaspała na kupienie biletu)

to jeszcze raz, czemu ja kupiłam ten pierwszy sektor?

no nic, czekajcie na relację, mam nadzieję, że jednak się pojawi.
i że jednak będę płakała jak bóbr i umrę, ale ze szczęścia.

(jak powiedział dż, "dajcie znać jak było. albo nie, przeczytam na blogu." :)

niedziela, 23 sierpnia 2009

*

"ty i blond to jedno" powiedziała b, pytając mnie o radę w sprawie koloru włosów.

a w ogóle, za te wszystkie miłe słowa w ten weekend, te trzeźwe i te mniej trzeźwe, ale wszystkie szczere, straszliwie dziękuję.

bo one zawsze działają.
jak ten balsam do zmęczonych farbowaniem włosów.

(a i pies wdzięczny, bo z grilla skorzystał po wsze czasy)

obrazki spod salonu fryzjerskiego

sobotni poranek:

z salonu fryzjerskiego wychodzi młoda kobieta ze świeżą fryzurą. stoi na chodniku, w jeansach, bluzie z kapturem, z komórką przy uchu.
i z welonem przytroczonym do świeżej fryzury.

niedzielny poranek:

pod tym samym salonem fryzjerskim, siedzą dwa menele na trawniku, rozłożeni niczym na pikniku, z siatami wypełnionymi nie wiadomo czym. ale siaty markowe.
nad nimi stoją dwie strażniczki miejskie, w gumowych rękawiczkach, i próbują meneli przekonać, żeby sobie poszli.
menele twardo siedzą.
jedna ze strażniczek oddala się, i z obrzydzeniem wyrzuca do kosza na śmieci ściągnięte z dłoni gumowe rękawiczki.

sobota, 22 sierpnia 2009

...

chyba mi się śniło, że kononowicz miał rację...

piątek, 21 sierpnia 2009

dupa z przeszłością

dupa postanowiła sobie dorobić trochę historii w stylu iście amerykańskim

postanowiła mówić wszystkim, że miała kiedyś taki aparat.



i jak sie okazało, z powodzeniem również mogła być ładnym chłopcem.


(przez chwilę przeszlo jej przez myśl, że wyszło by jej to tylko na zdrowie. bardzo dosłownie. ale szybko odgoniła tę myśl, w końcu dupa to dupa i koniec.)


sprawdziłaby się również w bardziej odważnych wcieleniach.

środa, 19 sierpnia 2009

put on your red shoes and dance the blues

pany waglewskie wczoraj puścili z radio w kuchni taką wersję, teraz już wiem, mojej piosenki wszechczasów.
i chociaż przestałam być chyba w ogóle zwolenniczką coverów, to nie wiem, ładne to, jak nie wiem...


niniejszym zarządzam

raz, albo dwa razy w tygodniu, właściwie to nie wiem dokładnie, na moją skrzynkę mailową trafiają maile z listą ofert pracy z jednego portalu (właściwie z dwóch). z reguły nie ma w nich absolutnie nic ciekawego, ot, tak sobie przychodzą. dzisiaj też przyszedł taki mail, ale było w nim coś, na czym zawiesiłam oko. głównie ze zdumienia, z jakąś taką nutką niesmaku.
matka karmiąca mówiła ostatnio, że przeglądając oferty pracy, jako wykształcona artystka robiąca w zabytkach, nie rozumie większości terminów, które pojawiają się w ogłoszeniach. to co powiesz, matko, na to:
dzisiaj mianowicie okazało się, ze ktoś, gdzieś, szuka trenera zarządzania wiekiem.
hmmm.
właściwie nie zdziwiło mnie tak do końca to, że istnieje taka dziedzina, jak zarządzanie wiekiem pracowników (z angielska nawet age management). wgooglałam sobie od razu, żeby sprawdzić w ogóle o co kaman, i znalazłam nawet podręcznik wykładający teorię z tej właśnie dziedziny. okazuje się, że wiąże się zarządzanie wiekiem, cytując za www.zarzadzaniewiekiem.pl (teraz, matko, uwaga, skup się, potem cię zapytam, czy zrozumiałaś), z różnorodnymi działaniami, skierowanymi głównie do starszych pracowników, mającymi na celu poprawę ich środowiska pracy oraz zdolność do jej wykonywania (cały czas cytuję, podkreślam). na poziomie firmy jest ono elementem polityki personalnej podejmowanej przez pracodawców, nastawionej na utrzymanie w zatrudnieniu osób, które przekroczyły 45 rok życia wraz z zachowaniem efektywności ich pracy. i uwaga, najlepsze zdanie z podręcznika, mówi, że: jego celem jest promocja zdolności do pracy starzejących się pracowników z uwzględnieniem zrównoważonego podejścia do strategii zarządzania wiekiem, biorącej pod uwagę wszystkie grupy wieku pracowników. (tadaaam)
i jeszcze dużo innych podobnych zdań wraz z wykresami (!) wieloma.
no nic, postanowiłam dalej dziedziny nie zgłębiać, tak czy inaczej, i pozostawić ją haerowcom (a to, matko, wiesz co znaczy?).

zarządzać można wszystkim, to już wiadomo. skoro czasem można zarządzać, to czemu nie wiekiem.

niniejszym więc zarządzam, że do końca życia będę miała 29 lat, i ani jednego roku więcej. żadnej trzydziestki.

ament.

wtorek, 18 sierpnia 2009

uwaga, żółć

zbieram ekipę do krucjaty przeciwko konowałom.
przeciw tym lekarzom, którym się z jakiegoś powodu nie chce leczyć.
bo przecież wystarczy powiedzieć "pani zdrobniałe_k, trzeba dbać o siebie" i wypisać kolejne lekarstwo na chybił trafił.
żebym za kolejne dwa tygodnie znów wróciła.

od dwóch miesięcy mam ciągłe poczucie walenia głową w mur. i czuję się bezsilna, bo nie mogę zrozumieć, czemu nikt mnie nie chce wyleczyć??! chociaż mam abonament w ładnej prywatnej przychodni, chociaż mogą mi zlecić każde badanie na świecie, chociaż najbardziej na tymże świecie chcę teraz zaufać lekarzowi i jeszcze mu za to zapłacić, byleby tylko nie głowić się całymi dniami, łażąc po internecie, samej próbując odnaleźć przyczynę.
w końcu jednak z jakiegoś powodu poszłam na inne studia niż medycyna.

ale on i tak będzie mnie diagnozował na podstawie prognozy pogody.

upuściłam sobie trochę tej żółci, niestety, wcale nie jest mi lepiej.

normalnie płacz i zgrzytanie zębów, i nic więcej.

łapy łapy cztery łapy

dż wczoraj przygarnął kreskę (chodzi o kotkę, żeby była jasność)
a ja zgadzam się całkowicie z a, że zwierząt nie powinno się kupować.
bo jak to tak, kupować sobie przyjaciela...
przyjaciół powinno się przygarniać. i już.


poniedziałek, 17 sierpnia 2009

transakcja


(laski obrotne, jak nic, planują mnie opchnąć na allegro)

turnus mija...

piątek, 14 sierpnia 2009

kajak-a-jak

no to spływam
:)

czwartek, 13 sierpnia 2009

normalnie wakacje

(chociaż to zwykła niedziela, i nawet nie trzeba było wyjeżdżać z trójmiasta)

środa, 12 sierpnia 2009

niemy blog

coś tu niemo
słów tu nie mo
nic nie mo tu

nic nie mo tam
(nic nie motam)
niemota ma jakaś ten blog
czy niemoc jakąś
najwyraźniej

a przecież wyrazom razem raźniej (i wyraźniej)

tapera będzie zatrudnić chyba

no nic, jak zawsze minie, (mi nie?), ale w poczuciu obowiązku wobec bloga, oto jest i przekaz:

wtorek, 11 sierpnia 2009

smoking kills



(Guy Ritchie Rocknrolla)

sobota, 8 sierpnia 2009

piątek, 7 sierpnia 2009

smutek, do nogi!

przechodząc z psem po mojej ulicy zawsze mijam salon fryzjerski. lubię zaglądać do środka przez oszklone witryny, jak panie w modnych fryzurach robią modne fryzury innym paniom. jak klientki siedzą przed lustrami na fotelach z farbą na włosach, papierkami od balejażu, wałkami, nad którymi pochylają się fryzjerki, uwijając się z nożyczkami w dłoni, pędzlami, maszynkami do golenia.

o 21.30 nie ma już żadnej klientki, ani żadnej fryzjerki. jest za to młoda kobieta, w trochę mniej modnej fryzurze. zamiata z podłogi włosy pozostawione przez klientki. czyści grzebienie. odstawia na miejsce kosmetyki.
przed salonem czeka na swoją panią uwiązany u drzwi piesek. kiedy przechodzimy z figą obok niego, oboje zaczynają piszczeć do siebie, a piesek usiłuje pokonać siłę przyciągania smyczy, poczuwszy zapach suczej cieczki.
jego pani, słysząc co się dzieje, wychyla się przez drzwi od salonu, i mówi:

- smutek, poczekaj jeszcze chwilę. już zaraz idziemy do domu. spokój, smutek, poczekaj.

a smutek czeka, i smutno popiskuje wodząc oczami za oddalającą się, też popiskującą, figą.
...

czwartek, 6 sierpnia 2009

and the winner is...

zgodnie z tradycją oscarowych gali, chciałabym powiedzieć kilka słów.
otóż, chciałabym podziękować...
wszystkim:
muzykom, aktorom, pisarzom, reżyserom, piosenkarzom, fotografom, operatorom, didżejom, malarzom, poetom, kompozytorom, producentom, oświetleniowcom, dźwiękowcom, scenografom, i wszystkim, wszystkim, którzy wywołują we mnie takie emocje.

za to, że mnie do łez
rozbawiają
zasmucają
poruszają.

uwielbiam jak mnie poruszacie.
mną poruszacie.

jak ja jestem szczęśliwa, że tak czuję.
nigdy tak czuć nie chcę przestać.

chcę więcej i więcej.

"brevity is the soul of wit"

miejsce - duży teatr w mieście portowym
okazja - przedstawienie hamleta w wykonaniu the wooster group z nowego jorku, w ramach odbywającego się właśnie festiwalu szekspirowskiego

wybieram się na owo przedstawienie, a ponieważ jestem cwaniarą, korzystam z identyfikatora j, dzięki czemu nie płacę stówki za bilet, ale z drugiej strony muszę siedzieć na schodach. za to na samym środku, skąd usilnie nawiązuję kontakt wzrokowy z hamletem przez cały czas trwania sztuki.
siadam więc na tych schodach, od których bardzo szybko zaczyna boleć dupa, bo jak to schody, są po prostu twarde. ściągam buty, żeby sobie trochę ulżyć w cierpieniu i nie trzymać dodatkowo nóg na obcasach. oczywiście zaraz obok mnie, normalnie na krzesełku, za bilet za sto złotych, siedzi dziad. obok niego zaś drugi. dziad na głos czyta drugiemu dziadowi opis sztuki z wręczonej mu wcześniej broszury, z odpowiednią intonacją sugerującą gotowość do intelektualnego dyskursu (przynajmniej, jak się zresztą zaraz okazuje, bardzo pozorną, ważne, żeby zrobić wrażenie). w tym swoim zajęciu czytaniem na głos opisu sztuki, zupełnie nie zauważa, że owa już się zaczęła, hamlet już siedzi na scenie, a zniecierpliwieni wpółoglądacze rzucają mu karcące spojrzenia, sugerujące, żeby się zamknął.
na szczęście tekst się kończy, dziad milknie, po czym niemal natychmiastowo zasypia.
łypię na niego co jakiś czas okiem, i odnotowuję, jako całkiem niezły obserwator, że dziad przesypia cały pierwszy akt, budząc się jedynie na monolog "to be or not to be", podczas którego siedzi z usilnie szeroko otwartymi oczami, ponieważ nawet dziecko wie, że czego jak czego, ale tego kawałka przespać nie wypada. bo zupełnie nie będzie potem o czym gadać.

po przerwie wracam na swoje miejsce na schodach obok dziada, a dziad co robi? znów tonem znawcy szekspira i intelektualisty, czyta na głos opis z broszury. tym razem jednak dodaje nawet coś od siebie i mówi do drugiego dziada znacząco "tu jakby taki krytycyzm się pojawia." na co drugi dziad odpowiada "czy ja wiem? nie jestem przekonany." mniej więcej na tym kończy się ta rozmowa, albo jej już przestałam słuchać, bo całą moją uwagę pochłonął hamlet, który pojawił się znów na scenie.

kurtyna.

(a skoro, zgodnie z tytułem, "brevity is the soul of wit (...), i'll be brief" - niesamowita interpretacja hamleta, jeżeli będziecie mieli kiedykolwiek okazję, a nie zrobiliście tego podczas tegorocznego festiwalu szekspirowskiego, to polecam po stokroć. nawet, jeśli nie jesteście, tak jak ja, entuzjastami dzieł szekspirowskich. chociaż zdecydowanie warto wcześniej wiedzieć, o co chodzi w sztuce (i trochę jednak więcej, niż, że występuje w niej monolog "być albo nie być" ;))

wtorek, 4 sierpnia 2009

wrocław karma cz. 2 ekipa wycieczkowa

czyli piękni (niemal) trzydziestoletni w pięknym mieście
młodzi duchem, ciałami, jak się okazuje, trochę jakby powoli coraz mniej...

pół okiem m o-o (która słynie z tego, że niezła z niej portrecistka), pół moim, w mojej (nad)interpretacji

najpierw matka karmiąca kierowniczka wycieczki, nazwana przez m o-o apodyktyczną, w otoczeniu bufetu w podziemiach radia wrocław, w którym skonsumowałyśmy jajecznicę za 3 złote i gdzie matka karmiaca, jako wykształcona artystka, rzeźbiła w maśle


rzeczona m o-o, w otoczeniu tarasu restauracji bardzo-pseudo-meksykańskiej, gdzie skonsumowaliśmy raczej tylko z nazwy meksykańskie dania w przerwie filmowej


& m leczący się z kryzysowej formy na tarasie ww. restauracji, ale już mający z owym kryzysem raczej z górki (chociaż lejący się z nieba żar tego nie ułatwiał)


no i pisząca te słowa, której m o-o zawsze robi bardzo ładne zdjęcia :)
(i którą m o-o, lubiąca nadawać innym przydomki, nazwała na tym wyjeździe agresywną).


żółwik dla wszystkich

wrocław karma* cz. 1 pierwsze impresje

*ponieważ ten wpis jest dedykowany członkom wycieczki wrocławskiej, może zostać niezrozumiany przez niewtajemniczonych. tym niniejszym tłumaczę, że jego konwencja wzięła się z aplikacji zła karma na facebooku, za pomocą której można sobie wysyłać różne głupie, złe karmy, i która stała się jednym z kilku motywów przewodnich wrocławskiego weekendu. te jednak niech pozostaną członków wycieczki tajemnicą.


jedziesz do wrocławia i to miasto natychmiast trafia na twoją listę ulubionych miast karma
nie masz za dużo czasu, żeby je zobaczyć, bo oglądasz filmy na festiwalu karma, ale filmy są przynajmniej w większości tego warte karma
odwiedzasz jednak kilka fajnych miejsc karma i poprzysięgasz sobie, że tu wrócisz niebawem karma
(bo to miasto jest piękne, a do tego już na pierwszy rzut oka widać, że ktoś o nie po prostu dba - wielki szacun)
kulminacją wyjazdu jest wyczekiwany koncert junior boys, przed którym rozpętuje się burza z piorunami karma i koncert jest opóźniony karma, gdyż plastikowy dach nad dziedzińcem arsenału może nie wytrzymać naporu wody karma (a leje jak z cebra karma)
koncert jednak odbywa się i stoisz zahipnotyzowana i wbita w ziemię na tym dziedzińcu karma i słyszysz te wszystkie piosenki które mieliłaś tyle razy w kółko w swoim żarówiastym odtwarzaczu mp3, i słyszysz je naprawdę na żywo karma i nie możesz w to uwierzyć karma, i że one mogą brzmieć jeszcze lepiej karma i nie możesz nawet śpiewać bo odbiera ci mowę i ściska gardło i jesteś speechless, speechless karma
i kiedy mówisz "boże, chciałabym, żeby oni nigdy nie przestali grać" to okazuje się, że to właśnie była ostatnia piosenka karma i goodnight karma, i znowu zaczyna lać karma
ale i tak jesteś szczęśliwa i wzruszona karma, a kiedy wracasz z ziomalkami do hostelu w deszczu karma i przemakacie do suchej nitki karma i chlupie wam w butach karma, to czujesz się, jakbyście miały znowu siedemnaście lat karma (i dodatkowo się cieszysz straszliwie, że to te same ziomalki karma)

zaliczasz baaardzo udany wyjazd karma, bo wszystko na nim gra - muzyka, filmy, miasto, no i ekipa wycieczkowa, która rządzi karma! ;)

na koniec wraca do ciebie cała wysłana zła karma karma, i następnego dnia leżysz w łóżku karma i zastanawiasz się, ile jeszcze pożyjesz karma