czwartek, 26 lutego 2009

pzdr z ldn

głośno, gwarno, jasno, kolorowo
wychodzę z hotelu w samo centrum soho
za rogiem china town, z drugiej strony picadilly, z trzeciej charing cross, i w ogóle z każdej strony wszystko

i wiosna, panie, wiosna, wszystko aż się samo śmieje

dzisiaj bawię się w nazywanie w mieście, którego nie ma

wtorek, 24 lutego 2009

... kiedy je poproszę, namalują wszystko to co chcę

ostatnio wszystko jest o nazywaniu. ja się lubię zajmować nazywaniem, więc tak trochę jeszcze o nim pomówię. bo ono mi energii dodaje, jak mało co.
poza tym pomyślałam, że trochę trzeba się zająć blogiem, zamiast zwierzątkiem na fejsbuku, bo mi tu zbiednieje i zesmutnieje. (ewentualnie zamiast napierdalaniem w literki na fejsbuku.)

ostatnio było o nazywaniu kolorów. a konkretnie farb, co to zawsze mają takie ładne nazwy. jak szczypta papryki. jawajski brzask. cierpka cytryna. szelest traw. egzotyczny sen. lot trzmiela. dotyk jedwabiu. tajemnica gejszy. mus morelowy. budyń waniliowy. kawa z przyjacielem. karmazynowy przypływ. zapach mięty... (wyobraźcie sobie te wszystkie kolory.)
apetyczne. zmysłowe. miłe dla oka i ucha. bardzo synestezyjne.
ładne kolory łatwo się nazywa. wystarczy na nie spojrzeć. na przykład kolor, który ma passoa zmieszana z sokiem ananasowym w przezroczystej szklance. (no dobra, i z wódką). "żar tropików". to proste.
ale jak nazwać ładnie kolor błota pośniegowego? albo kundla burego? albo ściany wymalowanej sławetną srają? no właśnie, jak ładnie i poetycko na nowo nazwać sraję?
macie jakiś pomysł? ;)

niedziela, 22 lutego 2009

lodołamacze






halo halo!

czy tu coś jeszcze dają w tym lokalu??!

zaraz zaraz, jest jakaś kartka, co my tu mamy....

spo-ko spo-ko, za-raz wra-cam

kurde, to chyba jeszcze się tu chwilę pokręcę w okolicy.

środa, 18 lutego 2009

słowielbienie

najbardziej lubię pracować słowami. zwłaszcza lubię wziąć takie jedno słowo, i tak je obracać i obracać, aż zaczyna robić się takie dziwne w dotyku, i przez chwilę wydaje się zupełnie nie tym słowem, którym wydawało się przed chwilą. jakby stało się tylko zlepkiem głosek, twardo-miękkich, szeleszcząco-wybuchowych, zębowo-gardłowych, które zdają się jedynie formą, opuszczoną z treści.

albo lubię też wziąć dwa, albo więcej, takich słów, i obracać je razem, dopasowywać, przyczepiać, przekręcać, przeklejać. sprawdzać różne konfiguracje, pozycje, przetasowania. ich łączliwość, elastyczność, kompatybilność.

a jak mi wtedy dobrze.

wtorek, 17 lutego 2009

nasłuchuję, podsłuchuję, coś wlatuje mi do uu-chaa*

zastanawiam się ostatnio, czy jest gdzieś takie miejsce, gdzie nie ma już słów.
że ot, skończyły się, koniec, nie występują.
nawet wydało mi się tak przez chwilę. ale zaraz pojawiły się nowe, więc chyba nie ma jednak. albo to jeszcze nie to miejsce.
pomyślałam sobie więc o słowach, które są naokoło. o takich co je widać, jak się idzie. np. słowo "magiel" jest. (w kurorcie, na wspominanym już szyldzie pralni Alicja). ono się zresztą rymuje ze słowem "żagiel". i chyba tyle z tymi rymami w tym wypadku.
są takie, co wpadają do głowy po prostu. jest słowo "krnąbrny", które bardzo mi się podoba. jest i "impertynent", też fajne słowo. a zwłaszcza "krnąbrny impertynent".
i jest trochę tych słów, co ich nie widać. wiszących w powietrzu, przezroczystych, nie skroplonych jeszcze.
a z nich może wciąż jeszcze spaść całkiem spora ulewa.
ba, i grad nawet spaść może.

*cytat, żeby nie było, że i sobie cudze słowa zagarniam.

niedziela, 15 lutego 2009

weekendowe pobudki

bywają niełatwe

środa, 11 lutego 2009

pojawiam się i znikam

dzisiaj w końcu w tych samych czterech ścianach co ja, znalazła się ostatnia porcja pakunków, które leżały jeszcze nieotwarte od momentu, kiedy czas się zatrzymał.
i znowu tam wróciłam.

kartka z zakupami w kieszeni płaszcza, anno domini 2007 jak sądzę (ale zakupy te same - curry, mleko kokosowe, ryż basmati, kurczak).
opakowanie po nie wziętym do końca dolivaxilu.
niesprawdzone do końca testy semestralne, które jeszcze zrobiłam kursantom.
potwierdzenie lotu do london gatwick, pani taka i taka, pan taki i taki, wylot tego i tego października 2007.
brytyjski vogue z sienną miller, który postanowiłam zachować, żeby zgapić fryzurę.
polskie elle z anją rubik, od której fryzurę koniec końców zgapiłam (podobną zresztą).
kilka nigdy nie przeczytanych wydań london paper, october 2007.
Harry keeps a low profile
Hamilton: I will not let title slip away (jeszcze wtedy miał wygrać)
Lilly Allen to hit screens
Britney's lil' mix-up
London's transport revolution
kolejne podejrzenia przeciwko państwu mcCannom, których córka została rzekomo porwana w portugalii - tak przecież śledziłam tę historię, do momentu, kiedy czas się zatrzymał... nawet nie wiem, jak się skończyła.

jakieś bazgroły, które szybko podarłam i wyrzuciłam.

i jeszcze kilka starszych rzeczy - jakiś bilet wohenende, przewodnik po amsterdamskiej komunikacji miejskiej, zdjęcia z tegoż amsterdamu, zrobione jeszcze analogowym idiotą marki kodak, 2002 chyba, może 3.
parę ciuchów o numer za dużych. torba, z którą biegałam na zajęcia, wypełnioną książkami, testami i kserówkami.
zeszyt z licealnymi wierszami.

to wręcz niesamowite, ile się postanowiłam zapomnieć.
ale, już chyba znowu mogę. i chcę. pamiętać.

wtorek, 10 lutego 2009

z instruktorem jackiem dupy pierwsze spotkanie

no bo tak, przeciągnęła się ta część teoretyczna niemiłosiernie, tak się poskładało, ale egzamin zdany, i wreszcie można zacząć jeździć.
więc pani w szkole chce umówić dupę do instruktora, co niekoniecznie jest łatwe, bo i chętnych dużo. pyta kiedy dupa może, dupa mówi niestety tylko po osiemnastej, ach, to nie za dobrze, będzie problem, ale zaraz zaraz, właśnie wchodzi instruktor jacek.
(który wcześniej przez telefon na kogoś używał słów wielce niecenzuralnych przez dłuższą chwilę).
to może od razu do jacka proszę zadzwonić, masz jeszcze wolne miejsce?, muszę zobaczyć, tu zapiszę pani telefon, jacek mówi, proszę zadzwonić o 17, ale bardzo proszę o pełnej godzinie, bo potem jeżdżę, i nie odbieram.
numer telefonu zapisany, instruktor jacek wychodzi, mierząc wcześniej uważnie dupę wzrokiem z góry do dołu. mija zaledwie chwila i instruktor jacek wraca i mówi, a wie pani co, właściwie to ja mam jeden termin na czwartek na 20, to możemy się od razu właściwie umówić.
dupa mówi, świetnie, super, to mam już nie dzwonić?
instruktor jacek mówi, nie nie, proszę nie dzwonić, w razie czego to ja tu biorę pani numer i zadzwonię, jakby co.
dupa jeszcze sobie myśli, nie no to świetnie, bomba.
instruktor jacek wychodzi.
dupa idzie na korytarz i się ubiera.
instruktor jacek po raz kolejny wyłania się ze swojego pokoju i pyta, a tak w ogóle to właściwie w jakich godzinach będzie pani mogła jeździć?
pytając mierzy dupę w całej okazałości, gdyż wcześniej siedziała, a teraz stoi.
dupa mówi, że niestety wieczorami, instruktor jacek mówi, aha, wraca do pokoju.
po chwili instruktor jacek jeszcze raz wychodzi, i mówi, aha, i jeszcze jedno, przychodzi pani na abrahama 64, to znajdzie pani, to jest tam koło przychodni, i tam samochód numer 16 - pauza, głębokie spojrzenie w oczy, z widocznym niedowierzaniem, że dupa nic nie zapisuje nigdzie - to zapamięta pani? napewno? abrahama 64, 16.
tak, zapamiętam. mówi dupa. dupy czasem coś zapamiętują, myśli już po cichu.

instruktor jacek na dobre wraca do pokoju.
dupa na dobre wychodzi ze szkoły.

no to do czwartku.

poniedziałek, 9 lutego 2009

szukam!

nie cierpię szukać.
irytuję się, szukając rano w torbie pikacza do fabryki.
szlag mnie trafia, kiedy w tej samej torbie szukam telefonu. a potem drugiego.
dostaję szału, szukając kluczy po mieszkaniu przed każdym wyjściem z domu.

tak, od tego szukania oszaleć można.

(nigdy, nigdy nie pamiętam, gdzie chowam to, czego ciągle szukam. i tak w kółko. i krzyżyk.)

pobite gaaryy!!

niedziela, 8 lutego 2009

ja cie sunie

sunia zawiedziona milion. bo suzuk, zamiast w jakąś fajną miejscówkę do biegania, zawiózł ją dzisiaj pod jakże znany gabinet pana weteryniarza. co w dodatku dziurę w sierści wyciął jak nic.
pani się wprawdzie rehabilituje, ale jeszcze chwilę ją sunia potrzyma w niepewności, ponaburmusza się. może na drugi raz trochę pomyśli, zanim ją do jakiegoś gabinetu zabierze, zamiast na spacer.

sobota, 7 lutego 2009

wszystko jest para, nawet cetamol

kiedyś wszystko wydawało mi się nie takie, jakim być powinno. dzisiaj wszystko wydaje mi się nie takie, jakim mi się wydawało.

zawsze myślałam, że ważne są słowa. może zbyt ważne. (nic dziwnego, że językowiec ze mnie). tyle razy słyszałam, że się nie liczą. że ważniejsze są czyny. dzisiaj widzę to aż nazbyt dobrze. i czasem wolałabym znów wierzyć w przewagę słów. bo czyny dotykają dużo bardziej. to tylko my czasem nadajemy im inne znaczenie, jeżeli nie zostały nazwane, wypowiedziane na głos. bo wtedy możemy spróbować je jeszcze nazwać po swojemu. zinterpretować po swojemu. po swojemu zapamiętać.

śmieszne, że to zdanie znaczy dzisiaj zupełnie coś innego. ale to przecież znowu słowa.
za słowa można się schować.

kiedyś może nawet łza się w oku kręcić przestanie. na te parawspomnienia.

piątek, 6 lutego 2009

PMSL4

postuluję o dawanie z urzędu zwolnień lekarskich na pmsa!
w takie dni powinno się siedzieć pod kocykiem, z gorącą czekoladą w kubku, wielką paką np. maltesersów albo emenemsów, stosem chusteczek, i oglądać romantyczne komedie. cały dzień. no ewentualnie wieczorem wyskoczyć gdzieś zalać smutki, jak się już znudzą.



http://www.youtube.com/watch?v=modXbqbsAvs

czwartek, 5 lutego 2009

my finger is on the button...

blond baby-ląd

nie mylić z babilonem

wtorek, 3 lutego 2009

aromaterapia

uwielbiam zapach jedzenia, które ładnie pachnie. zapach, którym wręcz chce się przesiąknąć.

w sklepie z żywnością z różnych stron świata w galerii bandyckiej jest taki zapach. zapach, który sprawia, że mogłabym tam po prostu stać i wąchać. a dzisiaj wyczułam w nim nutkę zapachu, którego nie czułam od prawie już roku. był to zapach seulu. do dzisiaj nie potrafię nazwać, czego konkretnie to zapach. i prawie chciałam zapytać w sklepie, ale jak miałam nakierować panią sprzedającą na ten właśnie zapach, wśród mieszaniny zapachów tajskich, indyjskich, japońskich, meksykańskich? "o, a to to, co to, co tak pachnie po koreańsku?"

uwielbiam, kiedy po gotowaniu nie ma się od razu ochoty wietrzyć całego mieszkania. uwielbiam, kiedy chce się ten zapach zatrzymać na dłużej.
tak właśnie pachnie powietrze, które teraz usilnie wciągam w nozdrza, siedząc na kanapie z laptopem na kolanach.
ryżem basmati, szafranem, kardamonem.

poniedziałek, 2 lutego 2009

snowdon

w londynie spadł śnieg.



(foto z bbc.co.uk)

w mieście, co nie ma takiego miasta, jest tylko lądek, lądek zdrój, i w którym sezonowa zmiana opon jest czymś niewyobrażalnym, opady śniegu powodują, że wszystko stoi. stoją autobusy, stoi metro, stoją lotniska. i samochody na autostradach. stoją szkoły i zakłady pracy. podobno do pracy przyszli dziś głównie polacy. :)
co ciekawe, w polskich mediach wydaje się to dzisiaj dużo większą sensacją, niż w angielskich, przynajmniej takie wrażenie odnoszę, czytając internetową prasę. i o ile owszem, anglia została sparaliżowana czymś dla nas niesłychanym, i jest to bardzo poważna sprawa, to anglicy potrafią podejść, jak to anglicy, z dużą ironią do siebie samych i do tego, co właśnie dzieje się w ich kraju. to akurat w nich lubię. (oczywiście nie powstrzymuje ich to od wkurzania się na niemożność dostania się absolutnie nigdzie. ale myślę, że niezwykłość takiej ilości śniegu i zdumienie, w które wprawia ona coponiektórych, częściowo tę złość łagodzą).

no a my, polacy, śmiejemy się z nich, bo w końcu mamy powód. stąd pewnie też ta sensacja.

przypomniała mi się od razu historia sprzed jakiegoś półtora roku, kiedy w południowej anglii nastały powodzie. pracowałam wtedy z klientem z oxfordu, który to oxford został dosyć poważnie zalany. i podczas rutynowej korespondencji, niejaki phil nie omieszkał poinformować, że:
Oxford is OK now, we had help - see attached ;-)
a w załączniku znajdował się taki obrazek:


no w polsce to zupełnie nie do pomyślenia.

(artykuł w pełni stronniczy, chociaż niesponsorowany)

P.S. właśnie dostałam newsletter od jednego z brytyjskich wirtualnych sklepów muzycznych, zatytułowany Recordstore Snow Day Special Newsletter i rozpoczynający się słowami:
Snow,? Arctic Winds? Pah, we here at recordstore have braved the elements to reach the office and bring you this week's new releases for you to pick up from the comfort of your sofa.

d'ya kno'wha'mean? :)

niedziela, 1 lutego 2009

air scratch

zauważyłam wczoraj nowe zjawisko. jak wiadomo, istnieje takie coś, co zwie się air guitar, i co praktykują zwykle panowie na koncertach, wczuwając się w rolę gitarzysty na scenie, z wielką ekspresją i namaszczeniem wyciskając z niewidocznych strun niesłyszalne dźwięki. wczoraj zauważyłam natomiast coś, co nazwałabym air scratchem, który to był reprezentowany przez jednego pana, co stał obok mnie, obserwując popisy dwóch brytyjskich didżejów, i z niemniejszą od gitarzysty z niewidzialną gitarą, ekspresją i namaszczeniem, w powietrzu scratchował niewidzialnymi płytami lub też machał niewidzialnym suwakiem crossfadera. ot taki można powiedzieć, turntablistyczny marzyciel.
to z gatunku zjawisk zabawnych.
natomiast z gatunku zjawisk zupełnie niefajnych, po raz kolejny doznałam zjawiska magnesu na lodówkę, polegającego na przyklejaniu się z tyłu do płci pięknej w roztańczonym tłumie przez jakiegoś nieszczególnie fajnego kolesia, który najwyraźniej traktuje to jako jedyny znany mu sposób zapoznawania płci pięknej (jakże nieskuteczny), zabierając jej tym samym jakąkolwiek przestrzeń do poruszania się i prowokując jej usilne przemieszczanie się w celu odnalezienia jakiegoś kawałka parkietu, pozbawionego tego typu sensacji cielesnych. a nie jest to łatwe. nie cierpię.