sobota, 29 września 2012

paryskie smaki

Paryż jest na tyle duży, żeby się zgubić, ale i na tyle mały zarazem, żeby móc coś dla siebie znaleźć.
Carlos Ruiz Zafón, Cień wiatru

no i tak właśnie jest z paryżem. żeby dobrze poznać to miasto, trzebaby tam trochę posiedzieć. ale za to, zawsze jest coś do zrobienia. gdzieś do pojechania.

bo w paryżu można robić mnóstwo rzeczy.

przykładowo: jeść i pić. i to wszędzie.
siedząc nad sekwaną


albo kanałem st martin.


cudowne jest to, że paryżanie rozkładają się wszędzie z piknikami, w dzień i wieczorami okupując co bardziej i mniej popularne miejsca. straszliwie mi się ten zwyczaj podoba.

jeszcze na trawie w parkach. na przykład w parku citroëna.


gdzie jest balon na uwięzi.


albo w parku de la vilette.


gdzie jest falująca kładka i ogród luster.


i wielka lustrzana kula.


na trawniku przed sacre coeur.



w arènes de lutèce - czyli schowanym niepozornie parku w dzielnicy łacińskiej, w którym znajdują się ruiny starożytnego koloseum a dzisiaj starzy grają tam w bule a młodzi w piłkę.


w ogrodach tuileries, gdzie można przysiąść przy fontannie na krzesełku. i w luksemburskim ogrodzie też, gdzie takie same krzesełka stoją. i palmy. i pałac.




i na ławce na champ de mars, patrząc na migającą o pełnej godzinie wieżę eiffla, która trochę przypomina konstrukcję doozersów.


no może zagalopowaliśmy się trochę, wypijając szampana na trawniku cmentarza père lachaise. ale pani strażniczka po prostu grzecznie zwróciła nam uwagę, żebyśmy wstali i poszli gdzie indziej.

ale żeby nie było, jeść i pić można też w przybytkach do tego przeznaczonych. a jak się trochę poszuka, to można to zrobić w naprawdę przyzwoitych cenach, wbrew temu, co mówi się o paryżu. (choć oczywiście, można i zjeść za mnóstwo pieniędzy, wiadomo).

na przykład w chartier, gdzie kuchnia może nie jest jakaś super wykwintna i składa się z żelaznych pozycji francuskiego menu, ale wciąż bardzo smaczna, ale gdzie jest przede wszystkim wyjątkowy klimat wielkiej, tłocznej i gwarnej francuskiej restauracji. i gdzie w porze kolacji ustawiają się długie kolejki.

a kelner zapisuje rachunek na papierowym obrusie.


i w innych brasseries i bistros. na montmartre, albo może w dzielnicy łacińskiej. albo jeszcze gdzie indzej.

jeść ślimaki.


confit z kaczki.



i boeuf bourgignon. i chèvre chaud. i nawet foie gras, choć nigdy nie przepadałam. 

albo zwinięte w rulon crêpes. na słodko albo na słono.

ale nie tylko francuską kuchnią paryż stoi. można też zjeść pysznego falafla w dzielnicy żydowskiej. (podobno w ulubionym lokalu lenny'ego kravitza).
albo najlepszego ever hamburgera z frytkami i tartę migdałowo gruszkową w cafe des anges w le marais, do którego naprawdę warto się wybrać.

a na deser macarons z ladurée (zakupione dokładnie naprzeciwko odwróconej piramidy pod louvrem i zjedzone na krzesełku w ogrodach tuileries.) najlepsze chyba te z solonym karmelem.




i najlepsze lody w paryżu z berthillon.



no i bagietki, croissanty i sery, sery sery. i musztardę. i choćby quiche lorraine z supermarketu.
i pić wino. dużo wina. (w supermarkecie za 2 euro można kupić naprawdę dobre).
i kir royale.
i café crème. żeby nie było, że tylko wino i szampan.

i... i... i...

i wyszło, że kolejne rzeczy, których oprócz jedzenia, picia, siedzenia i leżenia jest jeszcze naprawdę mnóstwo, muszę zachować na dalszy ciąg.

który nastąpi.

poniedziałek, 24 września 2012

no to siup. ślub.

czyli najpierw o najważniejszym wydarzeniu naszych paryskich wakacji.

niby nie było nerwów, oprócz nawracających, znaczących koszmarów psychologicznych, które nawiedzały mnie już od jakiegoś czasu. ale kiedy w piątkowy poranek wstałam po prawie nieprzespanej nocy (kiedy udało mi się raz zasnąć to zaraz obudził mnie koszmar), pomyślałam, że gdybym miała przechodzić do tego całą tę weselną otoczkę, to chyba bym nie przeżyła.

no, może przesadziłam. ale brak snu wyjątkowo pogłębia we mnie skłonność do przesady. której i tak - jak niektórzy z was wiedzą - posiadam w nadmiarze.

na szczęście, kiedy zakupiliśmy już szampana w pobliskim supermarkecie a ja wybrałam kwiaty w lokalnej kwiaciarni i całą czwórką wsiedliśmy w końcu do metra, przesada minęła. i tak dotarliśmy do ambasady na godzinę przed czasem, co okazało się całkiem dobrym posunięciem.

cała nasza czwórka przed ambasadą wyglądała dokładnie tak:


w ambasadzie polscy mieszkańcy francji załatwiali sprawy w okienkach a my grzecznie usiedliśmy na krzesełkach, wzbudzając zainteresowanie petentów (choć niewielkie, bo bardziej byli jednak zainteresowani załatwianiem swoich spraw, które wydawały się niełatwe. jakoś dziwnie odniosłam wrażenie, nie tylko przy tej okazji, że polscy mieszkańcy francji - przynajmniej ci starej daty - są bardzo sfrustrowanymi ludźmi).

a potem bardzo miły pan, który nas powitał i zaproponował wcześniejsze rozpoczęcie uroczystości, zaprowadził nas do niewielkiej, okrągłej salki z - dla odmiany - wielkim kryształowym żyrandolem i portretem kościuszki, przejąwszy uprzednio od nas aparat tak, żeby "świadkowie w pełni mogli uczestniczyć w uroczystości". (oraz wręczywszy nam rachunek za zawarcie związku małżeńskiego, który oprawiliśmy w ramki.)

a trzeba przyznać, że wszelkie niezbędne podczas ceremonii ślubnej ujęcia miał opanowane.



dał nam jeszcze na początek kilka dobrych rad. a potem przyszła pani konsul i raz-dwa szast-prast było po wszystkim. nawet nie do końca wiedziałam, co ja tam powiedziałam w tej przysiędze. i już miałam obrączkę na palcu. i miał ją też k.


jeszcze tylko ostatni podpis panieńskim nazwiskiem.


i wychyliliśmy, już w szóstkę, razem z panią konsul, lampkę szampana w kieliszkach z godłem polski, przy dźwiękach marsza weselnego dobiegających z głośników wieży marki sony.


właściwie to w siódemkę, bo cały czas był też z nami kościuszko. chociaż on nie pił.



zdjęcia na tle godła polski oczywiście też mamy.

ucięliśmy sobie przy okazji bardzo przyjemną pogawędkę z panią konsul i naszym "fotografem", o paryżu i o warszawie, i o tym, że paryż jest na drugim miejscu listy zagranicznych miast, gdzie pobierają się polacy. na pierwszym jest rzym.

a jeśli pan postanowi napisać kiedyś tę książkę o historiach ślubów w paryżu, to chętnie ją przeczytam.

a potem wybraliśmy się na wieżę eiffla, odczekawszy jakąś niemożliwą ilość czasu w kolejce i przenikliwym, zimnym wietrze, który na górze był jeszcze silniejszy.


a ból, jaki poczuły moje stopy kilka godzin później, był wprost proporcjonalny do furory, jaką moje buty zrobiły na ulicy. czyli w sumie się wyzerowało. powiedzmy.

powiedzmy też, że cała nasza czwórka była równie szczęśliwa, kiedy w końcu udało nam się dotrzeć do mieszkania, przebrać się i wyruszyć na długo wyczekiwaną kolację w chartier. o którym też jeszcze będzie.

i tak to stałam się panią k.

teraz się tylko przyzwyczaić i pozmieniać, gdzie trzeba.

i żyć długo. bo szczęśliwie już jest.

środa, 19 września 2012

tydzień w paryżu to mało



długo się zastanawiałam, z której strony ugryźć ten paryż. dlatego po prostu ugryzę go kilka razy. bo paryż smakuje wyjątkowo dobrze.

chrupiącą bagietką i maślanym croissantem. ostrą jak brzytwa musztardą dijońską. charakternym serem i cierpkim winem. czosnkowymi ślimakami i soczystym confit z kaczki. słodkimi macarons. i prawdziwie waniliowymi lodami zjedzonymi na samym koniuszku ile st.-louis.

poza tym nie ma opcji, żebym zmieściła się w jednym poście.

bo zakochałam się w tym paryżu. no. trochę przypomina mi londyn - swoim imponującym rozmiarem, metrem i sposobem poruszania się po nim, monumentalną architekturą i ilością kolorów skóry na ulicach. ale paryż jest inny. jakoś tak wolniej płynie. choć woda w sekwanie nie odbiega kolorem od tej w tamizie.

i podobnie jak londynu, paryża nie sposób zobaczyć w tydzień. każda z 20 arrondissements ma swój własny klimat i swoją opowieść. przez tydzień zobaczyliśmy ich trochę, starając się - myślę, że udanie - zachować równowagę pomiędzy turystycznymi must-have a paryżem od kuchni, który mogliśmy podejrzeć dzięki nieocenionej pomocy m.. 

ale i tak pozostał ogromny niedosyt. zwłaszcza montmartre, na którym stacjonowaliśmy (zresztą w świetnym miejscu) i w związku z tym bardziej potraktowaliśmy go jako bazę wypadową do innych miejscówek. 

ale to dobrze. to znaczy, że wrócimy. 

zresztą, na pewno wrócimy. w końcu wrzuciliśmy kluczyki do sekwany z pont des arts.




wrócimy na - pewnie niejedną - rocznicę. bo paryż już na zawsze zostanie dla mnie - dla nas - miastem wyjątkowym.




c.d.n.
.

niedziela, 9 września 2012

au revoir!



piątek, 7 września 2012

po nitce do kłębka

ten moment, kiedy wychodzisz z biura i wiesz, że następnym razem wejdziesz do niego dopiero za dwa tygodnie.

ale żeby dotrzeć do tego momentu, musiałam odrobić swoje.

nie było lekko.

musiałam namalować obraz.


napisać wiersz.



wyznać największe grzechy.


i wywróżyć sobie przyszłość. (chyba całkiem nieźle sobie wywróżyłam).


rozpakować prezenty.


i zrobić jeszcze wiele różnych zadań, które zgotowały mi cudowne, drogie i nieocenione kooleżanki we wdzydzkim raju.

a po tym wszystkim jeszcze popłynąć w babski rejs.



i jeszcze tylko przeżyć intensywny tydzień roboczy. i pora zacząć się pakować.

na szczęście w pracy godnie wyposażyli mnie na nadchodzącą podróż.




która już w poniedziałek o świcie.

c.d.n.