piątek, 20 grudnia 2013

stówka w talii

ciąża to jest dziwny stan.

najpierw jesteś trochę w szoku, kiedy patrzysz na te dwie kreski, które, pomimo planów, i tak przychodzą w najmniej spodziewanym momencie.

zaraz potem panikujesz, przypominając sobie wszystkie te "złe" rzeczy, które narobiłaś w ostatnich tygodniach: leciałaś dwa razy samolotem po 10 godzin (podobno 30 godzin lotu samolotem odpowiada promieniowaniu przyjętemu podczas jednego prześwietlenia rtg), jadłaś wszystkie lekarstwa na przeziębienie, jakie wpadły ci w ręce (chwała amerykanom za to, że wszelkie leki dostępne bez recepty mają dawki, które u nas podaje się dzieciom, a "normalnej" aspiryny nie uświadczysz na sklepowej - ani nawet aptecznej - półce), zapijając je alkoholem, codziennie. schodziłaś taka chora dziesiątki kilometrów, a nawet na rower wsiadłaś, choć organizm w połowie ścieżki wzdłuż manhattanu odmówił jednak posłuszeństwa.

zaraz potem trochę się uspokajasz, bo właściwie wszystko staje ci się obojętne - najchętniej nie wstawałabyś z kanapy, śpiąc lub dogorywając, z przerwami na wymiotowanie w toalecie. (to ten wariant, jeśli nie poszczęściło ci się za bardzo w pierwszym trymestrze). dlatego z lata pamiętasz niewiele w tym roku.
lekarz pociesza cię, że paradoksalnie im gorzej się czujesz, tym lepiej dla ciąży i jej powodzenia. przyjmujesz to z pokorą.

co jakiś czas drętwiejesz z paniki, kiedy pojawiają się niepokojące objawy. na szczęście wszystkie udaje się opanować.

potem przychodzi ten dobry czas - kwitniesz, jak mówią wszyscy wkoło, cera jaśnieje, znika trądzik trzydziestolatki, włosy lśnią i gęstnieją, paznokcie rosną na potęgę. (to ten wariant, kiedy jednak ci się poszczęściło i "ciąża ci służy"). nawet za bardzo nie tyjesz. masz pełno energii i jesteś szczęśliwa. (wtedy, jeśli ci się jednak znów nie poszczęściło, trafiasz do szpitala i drugą połowę ciąży spędzasz już na zwolnieniu).

mijają tak jakieś trzy miesiące, a potem znów jest coraz ciężej. w nocy wstajesz siku już średnio cztery razy. kolejne dwadzieścia z trudem przewalasz się z boku na bok (w dodatku mówią, że najlepiej spać na lewym boku, na którym jednak po chwili budzisz się ze zdrętwiałą z bólu nogą i i tak przewracasz się na prawy. marzysz o chwili, kiedy znów będziesz mogła spać na brzuchu). w dzień chodzisz (albo głównie leżysz) jak zombiak, niewyspana. im bardziej niewyspana, tym bardziej wyoutowana, osamotniona i odizolowana od wszystkiego się czujesz.

pierścionek zaręczynowy przestaje mieścić się na palcu. za chwilę zdejmujesz obrączkę.

jeśli znów ci się nie poszczęściło, wykrywają u ciebie cukrzycę ciążową i zakazują jeść słodyczy, które do tej pory stanowiły podstawę twojej diety. przechodzisz to bardzo ciężko. no i nici ze świątecznych przysmaków, ciast, nawet barszczu z uszkami (buraki bardzo podnoszą ci cukier).

czas na zwolnieniu tracisz głównie na czytaniu internetu, w którym już serio nie ma nic ciekawego. niespecjalnie masz ochotę na czytanie książek o wychowywaniu dzieci, nie oglądasz filmików o niemowlakach, nie czytasz słodkopierdzących magazynów dla przyszłych mam, nie chodzisz nawet do szkoły rodzenia.

w ósmym miesiącu trochę mięknie ci rura i zaczynasz czytać pierwszą - i ostatnią - książkę o ciąży, żeby chociaż wiedzieć, jak się zachować na tej porodówce. chociaż i tak planujesz głównie zdać się na intuicję i rozkazy szpitalnego personelu. będzie co będzie.

a nie wiesz, co będzie. każdy dzień może być dramatycznie inny od poprzedniego. (no chyba, że ci się nie poszczęściło i spędzasz 5 miesięcy na kanapie - choć nawet wtedy różnice mogą być całkiem dramatyczne). nigdy nie wiesz, czy wstaniesz zapuchnięta, z rozrywającym bólem naciągniętego do granic możliwości brzucha, czy wyjątkowo optymistycznie patrząca w przyszłość, będziesz z upodobaniem prasować świeżo wyprane dziecięce śpioszki, obmyślając, jak tu przeorganizować sypialnię. czy rozpłaczesz się przy posłuchanej rano piosence i tak już zostanie do samiuśkiego wieczora.

tak, jesteś na niezłej huśtawce. choć oprócz tej huśtawki masz też w sobie dziwny, niepodważalny spokój (no może czasem chwilowo burzony depresyjnymi nastrojami). spokój od kiedy codziennie czujesz, jak w twoim brzuchu rozpycha się mały człowiek, gmerając w różnych zakątkach twojej miednicy. czasem ma czkawkę. czasem kopnie cię w pęcherz moczowy. nie możesz nawet już schylić się do talerza przy stole, bo w mostek wbijają ci się jego nogi.

nie jest najlżej i najwygodniej, ale jakoś w środku wiesz, że wszystko już będzie dobrze.

choć nie masz zupełnie pojęcia, jak będzie.



piątek, 25 października 2013

gdzie jest środek ciężkości kobiety w ciąży?

w rosnącym wciąż brzuchu, w którym mały człowiek kopniakami masakruje coraz to nowe narządy?

czy w wypełnionej lękami, jak to będzie, głowie?
.

środa, 9 października 2013

sanatorium "patologia"

w korytarzu kobiety kołyszą ogromne brzuchy na wiotkich biodrach. z sal dobiegają gwałtowne dźwięki z aparatów ktg, podłączonych do innych ogromnych brzuchów. każdy dzień sponsorują słowa: indukcja, oksytocyna i czop śluzowy. czas upływa od jednego wywołanego skurczu do kolejnego. odległość mierzy się w palcach.

co trzy godziny położne przychodzą "słuchać brzuszków". mojego nie słuchają.
bo ja nie przyszłam tu rodzić.
ja przyszłam tu nieurodzić.

ciążowy świat i tak pochłania mnie bez reszty. na pytanie o imię, odpowiadam już automatycznie imieniem dziecka. nawet jeśli ktoś pyta o moje. do mnie mówi się przecież po (przekręconym na każdy możliwy sposób) nazwisku. albo po prostu, "pani do szwu".

kiedy leżę te kilka dni na twardym, skrzypiącym, niewygodnym łóżku, na innych, w rytm szpitalnych posiłków, zmieniają się kobiety jak w kalejdoskopie, kolejno trafiając na wyczekiwaną porodówkę.

niektórym już spieszno do regularnych skurczy. dla innych oznaczają niechybny, nieopisany dramat. na szczęście tych drugich jest tu zdecydowanie mniej.

na całe szczęście.




środa, 25 września 2013

w poczekalni

dochodzę do wniosku, że ciąża to rzecz dla kobiet o stalowych nerwach. nie wiem, może jeśli nie ma się za sobą ciąż straconych i długiej historii choroby u ginekologa, może nie wpada się w panikę przy każdym niepokojącym objawie, nie szaleje się z nerwów, za każdym razem będąc przekonanym, że to już koniec.

na pierwsze usg szłam, będąc pewną, że nic z tego nie będzie. przed każdym kolejnym drżałam z niepewności o to, czy serce, które wtedy zobaczyłam, będzie biło dalej, zawsze przygotowana na najgorsze. zawsze biło. a ja zawsze oddychałam z tą samą, ogromną ulgą.

teraz, kiedy mały człowiek jest już na tyle duży, że sam może poinformować mnie o swoim istnieniu, nie drżę tak bardzo. ale i tak wzdrygam się, kiedy ktoś mi pogratuluje, chcąc na gratulacje poczekać jeszcze te kilka miesięcy. bo nieudana ciąża odebrała mi z pewnością jedno - tę radość z dwóch kresek na teście, które dla mnie bynajmniej nie układają się już w znak równości oznaczający prawdziwe, zdrowe, żyjące dziecko.

choć ciąża to podobno stan błogosławiony, szczerze mówiąc, chciałabym, żeby już było po wszystkim. żeby nie było już możliwości, że wydarzy się coś złego. żebym nie przewracała się już całą noc z boku na bok, nie wiedząc zupełnie, jak się ułożyć, bo na brzuchu, w jedynej pozycji, w której do tej pory umiałam zasnąć, już się nie da. żebym nie musiała już leżeć na tym l4, jednocześnie walcząc z nadaktywnością powodowaną zwiększoną przyjmowaną dawką hormonu tyreotropowego i zastanawiając się, co tam w pracy, którą nagle musiałam opuścić.

żebym pozbyła się już odium z35 - ciąży wysokiego ryzyka.

żebym mogła się znów ładnie ubrać i umalować i pokazać wszystkim, jak jednak jestem szczęśliwa, czekając na małego człowieka.




czwartek, 1 sierpnia 2013

where do we go now?




poniedziałek, 15 lipca 2013

trzymaniem kciuków mając obrzękłe prawice

dość niespodziewanym zrządzeniem losu pobyt w nowy jorku został całkowicie przyćmiony przez wydarzenia, które zaczęły mieć miejsce zaraz po powrocie.

w dodatku przeglądanie zdjęć z nowego jorku wywoływało we mnie mdłości. te prawdziwe. na samo podświadome wspomnienie upału i duchoty pomieszanej ze smrodkiem metra, alkoholem i ciężkim jedzeniem, które zdawały się wywoływać automatycznie.

i powiedzmy sobie szczerze, nie do końca podobają mi się zdjęcia, które przywiozłam z nowego jorku. bo nie oddają wcale tego, jak tam jest. i bo nie umiałam nowego jorku fotografować - tak, żeby oddać zmieniające się światło na całej wysokości budynków. zwłaszcza, kiedy deszczowa i chłodna pogoda, która nas przywitała, nagle zmieniła się w skwierczącą słoneczną lampę. i jeszcze tak, żeby wszystko było ostre tam, gdzie powinno. (to był dokładnie ten moment, kiedy poczułam dogłębnie, jak bardzo potrzebny mi nowy aparat).

i nie podoba mi się jeszcze fakt, że naładowana holga spadła mi na ziemię na coney island, w pełnym słońcu pokazując bebechy i tym samym unicestwiając wielokrotne ekspozycje z brooklyn bridge.

ale nie, nie jest tak źle. i w miarę jak mój organizm przyzwyczaja się do sytuacji, w której się znalazł, powoli zaczynam wracać do tych wakacji.

do urywającego głowę wiatru na brooklyn bridge i lejącego się z nieba żaru na red hooku (i do na red hooku pysznej bułki z homarem i podobno najlepszego w nyc key lime pie).




do zatłoczonej promenady na coney island, gdzie staliśmy w niemiłosiernie długiej kolejce po (znów!) najlepsze w nyc hot dogi i jeździliśmy na cyclone - historycznej kolejce górskiej, która jest calusieńka z drewna i wygląda tak, że kiedy zobaczyłam ją po raz pierwszy, byłam trochę zawiedziona, bo myślałam, że sandy i ją dopadła i że nie pojedziemy. ale okazało się, że ona po prostu tak wygląda i jest najzwyczajniej w świecie tak bardzo zdezelowana (w końcu historyczna), a jazda nią to prawdziwie niezapomniane przeżycie (i duży ból gardła).





i do kolejki linowej na roosevelt island, która też dostarcza emocji - i pięknych widoków.




do central parku, w którym nie wyciągnęłam ani razu aparatu, a na którego przemierzaniu i przeleżaniu spędziliśmy długie godziny. (ale wyciągałam telefon).




do grilla nad hudsonem przy zachodzącym słońcu i nocnego pikniku w fort tryon park w towarzystwie skunksa.

do muzeów, w których zwalczaliśmy jet lag i deszczową pogodę.

do parków, w których zawsze można było znaleźć wytchnienie. a zwłaszcza do high line parku, zbudowanego na starej linii kolejowej.







i do cudownego czwartkowego wieczoru w chelsea, gdzie k i m oprowadzali nas po niekończących się galeriach sztuki umieszczonych w co bardziej osobliwych budynkach, i gdzie ciężko było nadążyć z dopijaniem darmowego wina z plastikowych kubków.








i jeszcze do oh-so-tylu miejsc.

tak, chyba w końcu znów mogę oglądać te zdjęcia.

uff.
.

poniedziałek, 24 czerwca 2013

w niu jorku jest miejsce na wszystko

w niu jorku jest wszystko. i wszystkiego jest dużo. na raz, obok siebie.
stare obok nowego. wielkie obok mniejszego. białe obok czarnego. chińskie obok żydowskiego obok włoskiego obok koreańskiego obok polskiego obok rosyjskiego. pod amerykańską flagą.
jedno na drugim.
a i tak, patrząc na przestrzał w którąś z ulic, zakończoną zachodzącym słońcem, wciąż masz wrażenie, że w niu jorku miejsce po prostu się nie kończy.































w niu jorku dużo jest wszystkich.
i nas było więcej, niż myśleliśmy.
.


poniedziałek, 17 czerwca 2013

niu jork gra i trąbi.

wszędzie. na placach i skwerach. na rogu ulic.
na peronach metra. a i w pociągach nie ma przejazdu bez szołtajmu. pan gra na gitarze. dzieciaki wywijają bredgensy na uchwytach, machając nogami przed nosami niekoniecznie zachwyconych pasażerów. no chyba, że to turyści. młody chłopak wyjątkowo subtelnie, trochę nieśmiało i zadziwiająco cicho tańczy moonwalka.
i tak codziennie. najlepiej w ekspresie, bo tam pociąg nie zatrzymuje się na wielu przystankach i jest czas, żeby rozłożyć magnetofon, a potem szybko go zwinąć, robiąc jeszcze rundkę z kapeluszem lub innym nakryciem głowy. bo cops don't like it.

a tam na górze, w tle, nieodzownie i zawsze, wyją syreny i szumi miasto.