piątek, 31 grudnia 2010

co to był za rok

no i nie uwierzysz, nie uwierzysz.
life's full of surprises.
a 2010 się jeszcze nie skończył. i jeszcze zdążył nabroić.
takiego drugiego roku jak ten to jeszcze nie było.
i chyba nie będzie.
będzie za to 2011.

cdn.
a jaki, to się dopiero okaże.

wtorek, 28 grudnia 2010

prawie jak w alpach

(a to w mieście portowym k odśnieża balkon)

poniedziałek, 27 grudnia 2010

szczęście.

przeczytałam niedawno ciekawy wywiad w wysokich obcasach. z panem, który psychoterapeutów nazywa oszustami i hochsztaplerami. i chociaż zgadzam się z częścią tego, co mówi, nie zgadzam się z uogólnianiem, że terapia to "prostytucja przyjaźni".
a czemu właśnie dzisiaj?

właśnie dzisiaj, po blisko trzech latach, ostatni raz weszłam do małego domku w kurorcie, usiadłam na bordowym fotelu, naprzeciwko drobnej brunetki z grzywką. "pani od głowy", jak lubiłam ją czasem nazywać. nazwy zresztą miałam różne.

i po tych prawie trzech latach, wcale nie myślę, że terapia to "prostytucja przyjaźni" i że "taki sam efekt dała by rozmowa z kolegą przy winie". bo, spójrzmy prawdzie w oczy - który z kolegów, przyjaciół, członków rodziny, może i chce poświęcić nam tyle czasu, by wysłuchać naszych bolączek, żalów, traum, by przeżyć z nami te, czasem tak trudne, emocje, z którymi sami nie umiemy sobie poradzić? zwłaszcza, kiedy każdy ma dosyć swoich własnych, nieogarniętych emocji i przeżyć, by brać sobie na głowę kolejne.
dlaczego więc nie zwrócić się po pomoc do kogoś, kto może to zrobić?

mówię tak, bo chociaż summa summarum na wizyty w małym domku w kurorcie wydałam całkiem pięciocyfrową kwotę - wcale nie żałuję. dzisiaj traktuję to jako najlepszą inwestycję, na jaką mogłam te pieniądze przeznaczyć.

niecałe trzy lata temu przyszłam do małego domku w kurorcie, bo trudne rozstanie otworzyło puszkę pandory. a z niej wysypał się cały kram - żal, ból, poczucie krzywdy, poczucie winy, rozpacz, gniew, i cała plejada lęków. ale dopiero kiedy zaczęłam się im przyglądać, jeden po drugim, obracać w rękach, patrzeć przez nie jak przez kolorowe szkiełka, i układać na swoje miejsca, mogłam zobaczyć te, których wcześniej nie miałam szansy zobaczyć. współczucie, ulgę, samoakceptację, wzruszenie, spokój i... szczęście.

bo okazało się, że szczęście nie polega na wyeliminowaniu smutku. a raczej, na znalezieniu dla niego miejsca. a miejsca mamy przecież całkiem sporo.

myślę, że sama nie doszła bym do tego w wieku trzydziestu lat. chociaż pewnie są i tacy, którym przychodzi to łatwiej.

dzisiaj, ostatni raz wychodząc przez skrzypiącą furtkę na kurortową ulicę, tak naprawdę nie skończyłam terapii. rozpoczęłam jej kolejny etap. ten, w którym żyję sobie dalej, świadoma tego, jak wiele jeszcze pozostało do przeżycia, poukładania i porozwiązywania. i tego, że codziennie dochodzić będzie masa nowego. i że nie wszystko będzie łatwe. a czasem będzie bardzo trudne. ale na tym przecież polega to życie, co nie?

więc po najfajniejszych świętach, jakie przeżyłam w dorosłym życiu (polecam mój ulubiony felieton o wszystko mówiącym tytule "nie bój się świąt bez rodziny".), życzę wam prawdziwie szczęśliwego nowego roku. i tych kolejnych.

a ja... dalej będę pracować nad tym moim własnym, codziennym szczęściem...

niedziela, 26 grudnia 2010

psie święta

w święta w całodobowej klinice weterynaryjnej praca wre. na oko matka z synem spędzają drugi dzień świąt rozmawiając z podłączonym do kroplówki psem. kiedy obserwuję ich przez żaluzje w szybach pokoju lekarskiego, przez głowę przechodzi mi myśl, jak szczególny to zamiennik za siedzenie na kanapie i rozmawianie z włączonym telewizorem.
i jak nasi pupile często skutecznie odciągają nas od własnego życia. bo możemy martwić się za nie, zamiast martwić się za siebie.

szybko tę myśl odganiam.

co chwilę przychodzą nowi pacjenci, na rękach swoich panów. co chwilę dzwoni telefon.

zawsze nie mogę się nadziwić, z jaką beztroską weterynarze podchodzą do psich wydzielin. nie zakładają rękawiczek, pobierając krew, ba, ta krew spływa im po palcach, a oni jakby nic sobie z tego nie robili.
zawsze mnie to ujmuje.

no nic, krew pobrana, trzy zastrzyki zrobione, czekamy co dalej.

piątek, 24 grudnia 2010

wesołych

czwartek, 23 grudnia 2010

barszcz

w garnku bulgocze premierowy barszcz.
w całym mieszkaniu unosi się jego obłędny zapach. na smak poczekamy do jutra.
może do tego czasu zmyje się czerwień z palców.

tymczasem, palce dzielnie dzierżą szklaneczkę porto.

a pod choinką tańczymy w takt amerykańskich piosenek świątecznych.

tak, w tym roku całkowicie (by nie rzec, po raz pierwszy tak całkowicie) uległam magii świąt.
barszcz robię.
:)

wtorek, 21 grudnia 2010

pojechali my po choinke

naszo pierszo


wspólno

niedziela, 19 grudnia 2010

jajo ze sklepu z pamiątkami

po obejrzeniu dopiero teraz exit through the gift shop.
po wstępnej dyskusji z k, a przed obiecaną wczoraj dyskusją z .
główną refleksję mam taką.
że pogłębiło się po raz kolejny moje odczucie robienia nas w jajo przez machinę o nazwie banksy.

co absolutnie nie zmienia faktu, że ten sposób robienia nas w jajo niezmiernie mi imponuje.

;)

czwartek, 16 grudnia 2010

*

wtorek, 14 grudnia 2010

nie karmić bałwana

kamienna góra zmieniła się w śniegową kulę.

poniedziałek, 13 grudnia 2010

blog forum według blondynki

już po.

i żeby nie było - baaardzo mi się podobało. to był bardzo inspirujący weekend a takie bardzo lubię. chociaż lubię się też wysypiać w weekendy i leżeć pod kocem na kanapie, jak wiadomo, zwłaszcza, kiedy za oknem śniegowa zawierucha.

i dla jasności - nie piszę o aspekcie krajoznawczo-turystycznym tego wydarzenia, bo trójmiasto to moja codzienność, bardzo zresztą przeze mnie lubiana. chociaż zdecydowany szacunek dla gdańska za organizację imprezy, która, jak podkreśla chyba każdy uczestnik, była dopięta na ostatni guzik.

i nawet moje obawy co do tego, że w wyspie będzie zimno, które skłoniły mnie do założenia ciepłego swetra pierwszego dnia, szybko zostały rozwiane przez przesadne nawet czasami ciepło ze wspomnianych już tutaj gazowych nagrzewnic.

więc drugi dzień to kolejne dyskusje, kolejne wypowiedzi i rewelacyjne jak dla mnie wystąpienie briana solisa, który tchnął bardzo dużo pozytywnej energii na salę w ów niedzielny poranek.
oraz powiedział, jak długo "żyje" w sieci najbardziej retweetowany tweet.
otóż, bardzo niedługo. (zgadnijcie?)

i tak podsumowując pokrótce, napiszę o tym, czego mi w tym wszystkim zabrakło. ale nie w tonie blondynki-malkontentki, bo jestem zachwycona całym wydarzeniem. raczej z nadzieją, że porozmawiamy o tym za rok.

zabrakło mi rozmowy o pisaniu. o takim "literackim" aspekcie bloga (bo i o czymże innym ja mogłabym chcieć rozmawiać). nie o blogerze-dziennikarzu, blogerze-opiniotwórcy, blogerze-marketerze, a o blogerze-pisarzu. vel narratorze. i o blogowym "ja", na wzór tego lirycznego. i o utożsamianiu ich ze sobą.

o tych blogach, które czyta się tak, jak czyta się książki. i które tak się pisze. by dać wyraz swoim potrzebom i talentom literackim właśnie.

bo przecież bloger musi też umieć pisać. co tym ważniejsze w kraju, w którym przyjęło się, że pisać każdy może. a przysłowiowa pani krysia spokojnie napisze teksty i na stronę internetową, i do katalogu, a bloga firmowego też poprowadzi.

o tych blogerach, którzy przez blogi realizują różne swoje artystyczne zachcianki, które inaczej lądowały by w szufladzie. a tak mogą dużo łatwiej znaleźć czytelników. bez redaktora, korektora i wydawcy.

o, i tak. na wciąż gorąco od gazowych nagrzewnic.

tym bardziej czekam na za rok.
i pozdrawiam wszystkich uczestników.



niedziela, 12 grudnia 2010

ogłaszam, że dzień drugi, przesuwam na jutro

zmęczenie bodźcami i ciepłem gazowych nagrzewnic dało się we znaki, produkując krótkotrwałą wprawdzie, acz z prawdziwymi fajerwerkami migrenę, więc dzisiejszy post przekładam na jutro, i dni kolejne.
a dzisiaj z notatek, które poczyniłam, jak to ja, nie na blipie, a na kartce papieru, długopisem, jeden cytat z pana Korwina Mikke.

"bloger jaki jest, każdy widzi".

wiem już też, czego mi zabrakło w tej dwudniowej dyskusji. zgadnie, kto był lub oglądał?

sobota, 11 grudnia 2010

blog forum, dzień pierwszy

w dużym skrócie, bo w głowie mi szumi jeszcze intelektualna zawierucha - a lubię takie niezmiernie.

kilka refleksji.

że nie ma jednej blogosfery, a raczej setki mniejszych blogosfer, bardzo luźno powiązanych, jeśli w ogóle.

bo blog to w końcu jedno z narzędzi służące jakiemuś celowi, a celów jest wiele, i są różne.

że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia (wiem, nie trzeba do tego stwierdzenia wielkiej dyskusji) również, jeśli chodzi o wolność blogera.
i podczas, gdy blogerzy z krajów, gdzie prześladuje się ludzi za słowa, traktują blogi jako kanał do wyrażania własnych myśli i poglądów, który może ich zresztą zaprowadzić to prawdziwej, fizycznej niewoli, dla innych wolność blogera to wolność wyboru, czy chcą na blogu zarabiać, czy nie.

choć niektórzy uważają zarabianie na blogu za niezaprzeczalny dowód zniewolenia.

a dla jeszcze innych to wolność robienia, tego, co im się żywnie podoba na własnym blogu, bo w końcu to oni na nim ustalają zasady. taka trochę zabawa w boga. boga bloga.

i że wolność słowa też ma swoje granice, zwłaszcza wtedy, gdy ingeruje w wolność innych. i że taka wolność wymaga też za słowa odpowiedzialności.

i że media społecznościowe wcale nie zjedzą blogów.

i że tak naprawdę nie wiadomo wcale, kim jest blogger.

hmmm, może człowiekiem?

a najbardziej spodobała mi się wypowiedź marcina jagodzińskiego, którą tu sparafrazuję po swojemu. że najcenniejsze są nie te blogi, które komentują szeroko dyskutowane wydarzenia, popularne trendy czy krytykują coś lub kogoś w bardziej lub mniej publicznej dyspucie. ale te osobiste, o nas, dzięki którym nawiązujemy nić zrozumienia z czytelnikami i innymi blogerami. nić, która nierzadko przenosi się do życia offline.

blogi, po których zostaje nam coś ważnego.

bo ja właśnie tak uważam.

i uświadomiłam sobie po raz kolejny, jak ważnym kawałkiem mojego życia jest mój blog. chociaż przez te trzy lata jego istnienia zmieniał się, ale przecież razem ze mną.
i jak wiele najprawdziwszych wydarzeń miało z nim związek.

i dlaczego nie mam serca do własnego twittera.

i wtedy solennie postanowiłam, że będę o bloga dbać.

a oprócz tego w końcu mam podkładkę pod laptopa z prawdziwego zdarzenia!
:)

blog forum gdańsk

buffet powoli zapełnia się bloggerami.
- czytam twojego bloga.
to zdanie można usłyszeć tu dzisiaj bardzo często.

blog forum czas zacząć.

piątek, 10 grudnia 2010

dziś nie rozumiem mojego miasta

wracając z pracy przechodzę obok tak zwanego prezydium miasta portowego.
prezydium nazywanego przez wychowanych, tak jak ja, w mieście portowym, przez innych zwanego urzędem miasta.
przed prezydium, jak co roku, stoi wieeeeelka choinka, cała omotana niebiesko-zielono-czerwonymi lampkami.
ładnie wygląda.

prezydium ma też dłuuugi balkon. z którego niegdyś zapewne odbywały się różne przemówienia. a który dzisiaj służy do zawieszania na nim bannerów reklamujących różne wydarzenia z życia miasta portowego. festyn na dzień dziecka. forum gospodarcze. open'er. dni ziemi. leszcze na eurowizję.

wczoraj za to zauważyłam całkiem nowy banner. co nieco mnie zniesmaczył.
nowy banner na balkonie prezydium reklamuje... inscenizację masakry grudniowej. 18 grudnia. przy przystanku SKM miasto portowe-stocznia.
i hmmm, chyba nie bardzo zrozumiałam cel. chociaż może to na fali kręconego niedawno przecież "czarnego czwartku".
i przecież warszawa ma swoją inscenizację powstania warszawskiego. a grunwald bitwy pod grunwaldem.
ale masakrę grudniową inscenizować? kiedy wciąż żyją rodziny zabitych, a wielu mieszkańców miasta portowego wciąż zbyt dobrze pamięta te czasy?

nie wiem... chyba coś tego nie czuję.
a wy?

wtorek, 7 grudnia 2010

w poszukiwaniu opłatka

postanowiliśmy, każde po raz pierwszy w swoim życiu, oraz oboje po raz pierwszy razem, zrobić sobie wigilię sami. i spędzić ją wspólnie w naszej mikrokomórce społecznej 2+pies+choinka.
(w terminologii ogólnie stosowanej to było by coś w stylu DINKY, w wersji z "yet" na końcu, i następującą potem serią liter oznaczających różne ważne dla nas w naszych osobnych i we wspólnym życiu rzeczy. jak kanapa. albo facebook.)

no więc założenie jest, pozostaje przygotowanie szczegółowego planu.

więc jednym ze szczegółów jest opłatek.
tak oto nad tym szczegółem zastanawiają się trzydziestolatka i trzydziestopięciolatek:

(trzydziestolatka) - tylko skąd my weźmiemy opłatek? przecież na pewno nie będzie nas w domu, jak przyjdzie kościelny. (nie wspominając o tym, jak bardzo nie można polegać na naszym domofonie - przyp. gap.)
(trzydziestopięciolatek) - ej, spoko, przecież opłatek to nawet do gazet dodają.

no, to teraz już tylko pozostaje opracować menu...

:)

niedziela, 5 grudnia 2010

niedzielny dialog niedorzeczny

pan w telewizorze
- (przedstawiwszy się z imienia i nazwiska) jestem krytykiem winiarskim.
blondynka na kanapie
- (wypiwszy dwa piwa niepasteryzowane) a ja jestem krytykiem alkoholowym. jak się napiję, to wszystko krytykuję.
.
.

sobota, 4 grudnia 2010

food can make you happy

zwłaszcza, kiedy w moździerzu utrzesz kmin, gorczycę, kolendrę i chilli.
a do bulgoczącego już chili con carne dorzucisz kawałek gorzkiej czekolady.
a do kieliszka nalejesz czerwonego wina.
a z radia sączyć się będą karaibskie rytmy.

żadna zima nam wtedy nie straszna.


środa, 1 grudnia 2010

:)

Blog Forum Gdańsk 2010

rise and shine

przeciągnąć się rano w zalanym czerwienią pokoju, twarzą w twarz z wielką czerwoną kulą wyłaniającą się z szarego morza.

bezcenne.

i ziewnąć.

niedziela, 28 listopada 2010

zima

- ja najbardziej lubię leżeć pod kocykiem. a ty?
- jeść.
- no to nieźle się dobraliśmy.

sobota, 27 listopada 2010

strach.

to on sprawia, że wielki pies na oślep próbuje przebić się przez zamknięte okno na poddaszu, w rozpaczliwej ucieczce przed sobie tylko znanymi demonami.

a jego pani zadręcza się myślami o tym, czy potrafi zapanować nad trzydziestopięciokilowym stworzeniem, za które kiedyś, mniej lub bardziej świadomie, wzięła odpowiedzialność.

to on sprawia, że dorosła kobieta wciąż unika mówienia na głos o tym, co dla niej ważne, gorzko nauczona przez własne demony z przeszłości.

tak, chociaż zagrożenie dawno minęło, on wciąż nas nie opuszcza. jak najwierniejszy przyjaciel.



(i tak, jeśli ktoś odczytał nawiązanie, to "desperate housewives" są moim ulubionym serialem)

dlatego, postanowiwszy spędzić piątkowy wieczór na samotnych dywagacjach pod kocem, pani zabiera trzydziestopięciokilowe stworzenie na nocny spacer, podczas którego ma miejsce pierwsze tej zimy (!) rytualne wytarzanie się w śniegu.
co właśnie spadł ku trzydziestopięciokilowego stworzenia uciesze.

czwartek, 25 listopada 2010

machete don't text

do kin, do kin.
tu proszę 10 powodów.
bo mnie to się słowa nie trzymają, oj nie.

niedziela, 21 listopada 2010

niedzielna niekonsekwencja

napoczęłam dziś dwa posty. ale za każdym razem, po kilku zdaniach, nie mogłam znaleźć zakończenia.
żadnej błyskotliwej puenty.
żadnego zaskakującego finału.
żadnej kropki nad i.
żadnej przeszywającej swą celnością myśli.
żadnej konkluzji nawet.

no nic, może dojrzeją w roboczych.
w pół myśli przerwane czekając na jakiś konkret.
jak na niewiadomoco.

czwartek, 18 listopada 2010

łyżeczka

jak słusznie zauważyła mo-o, w "wyśnionych miłościach" pada wiele mądrych życiowych prawd.
jak ta o spaniu na łyżeczkę.
"tak naprawdę tylko to się liczy, łyżeczka".
i tak sobie pomyślałam.
że jak się jest takim singlem. (a wiem coś tym.) to nieważne jak fajne można mieć życie. barwne, wypełnione wydarzeniami, ludźmi, dźwiękami i światłami.
do szczęścia zawsze brakuje jednej małej rzeczy.
łyżeczki.

wtorek, 16 listopada 2010

zmiany, zmiany

kiedy to się stało, że (niemal) wszyscy ludzie w pracy stali się młodsi ode mnie? że z najmłodszej, tej, co urodziła się w latach osiemdziesiątych, stałam się tą (prawie) najstarszą, która ma już trójkę z przodu?
czy to w czasie półrocznego freelanso-bezrobocia? nastąpiły tak wstrząsające zmiany demograficzne?
czy co?

no nic.
wczoraj turbodymomen, dziś siedemzbóżmen.
jutro?

tweet/share/publish

sobota, 13 listopada 2010

piątek, 12 listopada 2010

czwartek, 11 listopada 2010

kto wyłączył światło?!

jak blondynka spędza pierwszy od ponad trzech miesięcy samotny dzień?

normalnie, na kanapie, pod kocem, w laptopie seriale oglądając.

(no dobrze, ciekawe doświadczenie, naprawdę, ale już, koniec, już mi się znudziło...)

i've got a feelin'

wtorek, 9 listopada 2010

kardiorefleksje

miasto portowe dba o swoich trzydziestolatków.
miasto portowe trzydziestolatkom przysyła skierowania na bezpłatne badania krwi.
na cholesterol, taki i owaki, trójglicerydy, cukier.
miastu portowemu na sercu leżą serca jego trzydziestolatków.
to miłe naprawdę.

tyle, że moje serce ostatnio wyjątkowo zadbane.
nawet jeśli zapominam czasem dostarczać mu notorycznie wypłukiwanego magnezu i witamin z grupy b. i zbyt mocno nadwyrężam kofeiną i napojem v.

nic nie szkodzi. bo nigdy nie miało się lepiej.

czwartek, 4 listopada 2010

achooo!

dzisiaj zainspirowało mnie to. i przywiodło na myśl myśl taką, że nie bez powodu grypa to po angielsku influenza.

sobota, 30 października 2010

summer's long gone















Diplo - Summer's Gonna Hurt You

wtorek, 26 października 2010

zmartwychkawa

kofeina tlen mi żyłami przepycha.
pych-pych-pych.
prze-pych.

czwartek, 21 października 2010