niedziela, 26 lutego 2012

poniedziałek, 20 lutego 2012

o słowach i kupach

o słowach.

ostatnimy czasy mam problem ze słowami. pogłębiający się coraz bardziej, zdaje się.

otóż mylę słowa, ni stąd ni zowąd. zamiast "odcinek" mówię "przystanek", a zamiast "obejrzę" - "przeczytam".

(i tak, zamiast "zostały mi jeszcze dwa odcinki do obejrzenia" mówię "zostały mi jeszcze dwa przystanki do przeczytania". naprawdę tak mówię. na głos. bez refleksji.)

albo, jeszcze gorzej, dokonuję słowotwórstwa przez łączenie dwóch wyrazów występujących jeden nieopodal drugiego (w tekście, na który patrzę, w mojej głowie, lub może być jeden w tekście na który patrzę, a kolejny już w mojej głowie), z każdego czerpiąc po jednej sylabie.

a zamiast body shop mówię zamiennie topshop lub photoshop.

albo w ogóle mówię coś kompletnie od rzeczy.

i choć z reguły zdarza mi się to po całym dniu pracy, już w domu, więc tylko k jest narażony na niespodziewaną rozrywkę, czasem wymsknie mi się też w szerszym gronie. i naprawdę nie jest mi wtedy do śmiechu, chociaż udaję coś zupełnie odwrotnego.

no i nie wiem, czy to jakaś postępująca degeneracja połączeń w mózgu tam, gdzie mowa się w mózgu znajduje, zwana jedną z tych nazw, których uczyłam się na studiach ale nigdy jakoś tak porządnie nie zapamiętałam, która oznacza jaką dysfunkcję.
(a zamiast "zapamiętałam" napisałam właśnie przed chwilą "zapomniałam" i właśnie to jest to).

czy to nieuchronna przypadłość rodzinna, dotykająca od pokoleń kobiety od strony mamy, która w pewnym wieku zaczyna być wyraźnie widoczna.

czy to zwykłe przepracowanie, przeinternetyzowanie i przebodźcowanie, na które każdego dnia jestem narażona.

czy po prostu

najzwyczajniej

brak mi słów.

?

- - - - - - - - - - - - -

o kupach.

codziennie rano podążamy z kazikiem na spacer w pewną mało uczęszczaną alejkę na zboczu góry, na której mieszkamy. i codziennie, a zwłaszcza ostatnio, kiedy jakby wiosennie zaczęło się robić nieśmiało, a przynajmniej mrozy odpuściły, jeśli wiosennie to jednak hiperbola z mojej strony, mijamy przeogromne psie kupy (i to już wcale nie hiperbola). codziennie jakby większe. i codziennie więcej ich jakby też. (podejrzewam, że po prostu jest ich więcej codziennie).

i codziennie w głowę zachodzę, dzielnie dzierżąc w dłoni darmowy woreczek papierowy na psie kupy, jak to jest, że mieszkańcom tej w końcu najbardziej prestiżowej góry w mieście portowym nie przeszkadza, że codziennie na środku chodnika - co prawda mało uczęszczanego - z którego widok na morze piękny się rozciąga, zostawiają przeogromne kupy swoich psów w pełnej krasie.

skoro miasto zapewnia im darmowe torebki na kupy. a podajnik za rogiem stoi.

(no dobrze to małe niedopatrzenie jednak, że podajnik jest, i to zwykle pełen torebek, a do najbliższego śmietnika z pełną torebką kawałek już przejść trzeba. ale nie znajduję tego wytłumaczeniem, o nie).



i tak se usiadłam i napisałam
o kupach i słowach

ament.

.

wtorek, 7 lutego 2012

wieczory z ali*

ubiegły rok był dla mnie straszliwie ubogi w książki. nie dlatego, że ich nie było - były, a jakże. tylko że ja nie mogłam ich czytać.

nie mogłam się skupić na zdaniach. rozpoczynałam kolejne książki i porzucałam je na różnych etapach naszej relacji czytelniczej. po kilku stronach. w połowie. a nawet niewiele przed końcem. po prostu je zostawiałam. a potem w ogóle przestałam brać do rąk

po trosze obwiniam za to zalew wirtualnych wiadomości, w których doszczętnie się zatopiłam. tracąc powoli umiejętność zatrzymywania słów dla siebie, a tylko przesyłając je dalej, udostępniając. podbijając statystyki.

po trosze moja głowa pogrążyła się w wyjątkowo niesprzyjających warunkach, które bynajmniej koło żadnej książki nawet nie leżały. przesycona wszystkim tak, że myślałam nie raz, że czoło mi zaraz pęknie z napięcia.

po trosze brakło mi czasu i sił. i oddechu.

do tego bez słowa rozpadł się klub książki. i motywacja spadła już całkowicie.

przez chwilę wydawało mi się, że już nigdy, absolutnie nigdy nie przeczytam żadnej książki więcej. że żaden tekst dłuższy niż kilka zdań pisanych ciurkiem nigdy więcej nie złoży mi się w żadną sensowną całość.

że już nigdy nie będę niczego rozumieć.

na szczęście, przyleciała do mnie z amazona najnowsza książka mojej ulubionej współczesnej autorki. na szczęście, usiadłam na kanapie, wzięłam głęboki oddech, zamknęłam komputer.

i drugi.

znalazłam zakładkę do książek kupioną w seulu.

i czytać zaczęłam.

oh, yes.


how did i even get there?






* ali smith - there but for the
..
.

sobota, 4 lutego 2012

ciepło-zimno




czwartek, 2 lutego 2012

-19

leżę sobie na kanapie.
po prawicy mam k.
po lewicy mam kazika.
na sercu mam komputer.

a za oknem mam minus dziewiętnaście.