jedna pielęgniarka podłącza mamie kroplówkę, a druga wychodzi na korytarz, bo dzwoni do niej mąż. po chwili z korytarza słychać:
- a ty w ogóle wiesz co masz szukać??!
i tu następuje sekwencja komentarzy z sali:
druga pielęgniarka - ulcia, a który facet wie czego ma szukać!
moja mama - i gdzie!
starsza pani z łóżka na przeciwko, właśnie wybudzona ze snu - bo jak nie bije to wątroba gnije!
...
* * *
no i muszę o jarmuschu. ale dopiero dzisiaj, gdyż musiałam przemyśleć. bo wyszłam z klubu filmowego (który jest najniewygodniejszym na świecie miejscem do oglądania filmów i mam tam repertuar czterech pozycji siedzących, które muszę co jakiś czas zmieniać) będąc w stanie, który chyba najlepiej oddaje angielskie słowo "baffled". ale już trochę przemyślałam, chociaż chyba muszę go obejrzeć jeszcze jakieś cztery razy.
i tak:
jest piękny. zdjęcia są tak powalające, że mogłabym tam siedzieć i gapić się i gapić i nic by mi te niewygodne siedzenia w klubie filmowym nie przeszkadzały. właściwie to tak jakby oglądać niekończący się set zajebistych fotografii. niesamowite kolory (ujęcie, kiedy główny bohater jedzie windą!), niezwykłe kadry. piękny.
jest takim filmem, jakie lubię najbardziej. w którym się można zanurzyć, i z którym się płynie, w jakimś zupełnie innym filmowym wymiarze. i nic nie trzeba robić, tylko patrzeć i słuchać.
(jak mówi bohaterka, grana przez tildę swinton: sometimes i like it in films when people just sit there, not saying anything.)
jest dziwny. momentami nawet jakby lynchowski (a lyncha lubię). zwłaszcza w końcówce.
(nawet j powiedziała do mnie w pewnym momencie "ty, ten jarmusch to taki bardziej lynch".)
ta końcówka właściwie gdzieś mnie wybiła z tego rytmu, którym sobie płynęłam przez pierwszą co najmniej godzinę. jeszcze nie wiem, co o tym myśleć. po prostu chyba obejrzę jeszcze raz. :)
jest takim filmem, który zostawia w głowie strasznie dużo myśli po wyjściu z kina. dużo obrazów i dźwięków. i jeszcze długo nie można się ich pozbyć.
i chyba zgodzę się z jednym kolegą. że jest po prostu genialny.
a o czym jest?
- how the fuck did you get in here?
- i used my imagination.
i tak:
jest piękny. zdjęcia są tak powalające, że mogłabym tam siedzieć i gapić się i gapić i nic by mi te niewygodne siedzenia w klubie filmowym nie przeszkadzały. właściwie to tak jakby oglądać niekończący się set zajebistych fotografii. niesamowite kolory (ujęcie, kiedy główny bohater jedzie windą!), niezwykłe kadry. piękny.
jest takim filmem, jakie lubię najbardziej. w którym się można zanurzyć, i z którym się płynie, w jakimś zupełnie innym filmowym wymiarze. i nic nie trzeba robić, tylko patrzeć i słuchać.
(jak mówi bohaterka, grana przez tildę swinton: sometimes i like it in films when people just sit there, not saying anything.)
jest dziwny. momentami nawet jakby lynchowski (a lyncha lubię). zwłaszcza w końcówce.
(nawet j powiedziała do mnie w pewnym momencie "ty, ten jarmusch to taki bardziej lynch".)
ta końcówka właściwie gdzieś mnie wybiła z tego rytmu, którym sobie płynęłam przez pierwszą co najmniej godzinę. jeszcze nie wiem, co o tym myśleć. po prostu chyba obejrzę jeszcze raz. :)
jest takim filmem, który zostawia w głowie strasznie dużo myśli po wyjściu z kina. dużo obrazów i dźwięków. i jeszcze długo nie można się ich pozbyć.
i chyba zgodzę się z jednym kolegą. że jest po prostu genialny.
a o czym jest?
- how the fuck did you get in here?
- i used my imagination.
O to ja się cieszę że koleżance się podobało. Opis moich wrażeń mógłby zamieścić dokładnie taki jak koleżanka... (gdybym miał bloga)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
DJ
a no więc na to wychodzi, że się zgadzamy ze sobą nawzajem i vice versa. :)
OdpowiedzUsuń