poniedziałek, 3 lutego 2014

matka jest tylko jedna

już luty. w zasadzie jeszcze przez kilka dni powinnam nadal być w ciąży. mały s jednak najwyraźniej stwierdził, że nudzi mu się już w brzuchu i postanowił wyjść na świat wcześniej. a za chwilę będzie miał już miesiąc i przestanie być noworodkiem.

było trochę jak na filmie. cztery tygodnie przed terminem doktor powiedział, że za tydzień ściągamy szew. było to zaledwie kilka dni po tym, jak k zmontował łóżeczko i przewijak, a ja skompletowałam całe wyposażenie szpitalnej walizki, która czekała złowieszczo na środku pokoju.

jeszcze tej samej nocy obudziłam się dosłownie chwilę przed tym, jak zalała mnie fala ciepłych wód płodowych. skurcze zaczęły się w taksówce, którą popędziliśmy przez puste ulice trójmiasta. potem jeszcze tylko pani z portierni uraczyła mnie gniewnym "po co dzwoni, przecież widzę!", kiedy stojąc na zimnie pod drzwiami wejściowymi szpitala w doszczętnie przemoczonych spodniach, nacisnęłam przycisk pod napisem - nomen omen - "w nocy dzwonić".

i równie niemiłe panie na izbie przyjęć (przywykłam), pani doktor mówiąca, że nie mają wolnych inkubatorów, położna robiąca na drutach i śpiący doktor z przyklejonym uśmiechem "wszystko dobrze" (wcale nie dobrze) i ewidentną nadzieją, że trwające porody zakończą się już na porannej zmianie, a on spokojnie zdąży pójść do domu o czasie. 

i k cały ten czas ocierający mi pot z czoła, podający wodę, podwyższający i obniżający łóżko, przykrywający mnie kocem po to, żeby zaraz odkryć i znów przykryć. i tak w kółko.

do porannej zmiany dotrwaliśmy, a potem sprawy nabrały już tempa. kiedy o 8.30 położyli mi na piersi zakrwawionego małego s, płaczącego wniebogłosy, czułam tylko ulgę, że ten koszmar wreszcie się skończył. (tak właśnie wygląda ten magiczny moment). a potem zaraz go zabrali i oddali dopiero późnym popołudniem.

mówią, że poród się zapomina. ja jestem przekonana, że po prostu wypiera się go z pamięci. jak każdą traumę.

od tego czasu zamieszkałam w sypialni, z której powoli się odkopuję, przygwożdżona do łóżka przez żarłocznego potwora. ostatnie tygodnie były jak nic, co do tej pory przeżyłam. fizyczny ból zmieszany ze zmęczeniem, adrenaliną i rozczuleniem. bezsilność połączona z nieodkrytymi dotąd pokładami cierpliwości, kiedy w środku nocy masowałam bolący brzuszek. i potem znów zniecierpliwienie, odrętwienie i chęć rzucenia tego wszystkiego w cholerę. i znów fala matczynej miłości do najpiękniejszego dziecka na świecie.

macierzyństwa nie da się sobie wyobrazić. bo to, co się wydarza w rzeczywistości, wszelkie wyobrażenia przechodzi pod każdym względem. te dobre i te złe.

a to dopiero początek przecież.