piątek, 29 lutego 2008

ahn-nyong-ha-se-yo (cześć:)

No dobra no, wypiłam czy piwa do dineru. Palcami jedzonego i mlaskanego. Ale chciałam powiedzieć, że iż bardzo się cieszę, dziewczyny i chopaki, że tam jesteście, o tam. I że do was przyjadę. Chociaż mam tu widełofon, podgrzewaną podłogę, fotokomórkę przy drzwiach, i mega widok z okna z górą i na górze z wieżą, na którą zara niedługo wjadę, żeby zobaczyć cały Seoul (btw, nazwę tę wymawia się tak samo jak słowo "soul", więc stąd tak fajnie brzmi wyrażenie "the soul of Seoul"). Mówię wam.
A resztę napiszę jutro, na normalnie. Co by za dużo nie napisać ;). Jeszcze tylko wam pokażę, w czym przychodziło mi spać ostatnio. Nie żebym się tam zaraz wybierała.


jeszcze trochę azjatyckich facjat












czwartek, 28 lutego 2008

ale ze mnie gap-a

No to jest kraj. Ja, pozostając jednak sobą, wylałam na się oraz podłogę, stół i krzesło, całą tall latte w kawiarni. Tall, czyli, że dużą. Niektórzy bardzo dobrze sobie to wyobrażą, prawda? I wyobraźcie sobie, że jak poszłam po nową, to pan, który najpierw z uśmiechem posprzątał mopem i szmatą jak ta lala, dał mi drugą latte za darmo for free. No nie do pomyślenia, chyba dziwny jakiś. Bo kto by mi w Polsce za moją gapowatość (już wiecie, od czego mój "pseudonim", od tego, że jestem gapą - tak mi własnie uzmysłowił przed chwilą kolega M., i trafił w dziesiątkę), i niezdarstwo kawę drugą dał darmowo? Nie wydaje mie się, żeby ktoś dałby.
A dzisiaj chyba małe fopa spowodowane communication gap(ą) miedzy nami a Koreańczykami. Bo tak z nie wszystkimi zawsze się rozumiemy, a oni jak nie rozumieją, to przytakują, że niby zrozumieli, a tak nie jest. I potem nie wiadomo o co chodzi. I w związku z tym dzisiaj pierwszy wieczór bez dinneru. Ale z piwem koreańskim, jak najbardziej.
No ale jak oni się tak uczą tego angielskiego, to ja się nie dziwię tej gap(ie). Dzisiaj widziałam ćwiczenie na present simple polegające na stworzeniu sobie schedulu na przyszły tydzień. Czyli w skrócie parafrazując "Napisz co robisz next week" i przykładowe odpowiedzi "On Monday I go to the gym", "On Tuesday I have dancing lesson." I tak dalej...
Wszyscy bijemy brawo.
A co poniektórzy walą czołem o biurko.
Ale najlepsze co dzisiaj znalazłam, to była definicja słowa "duck". Mianowicie słowo "duck" występowało w zdaniu:
David’s dog and duck dance in the dark.
A tak zwany teacher's book dał taką definicję, coby teacher mógł sobie na lekcji poradzic:
duck n., v. (czyli, że rzeczownik, i czasownik, i oba w krzakach przetłumaczone).
Duck your head when the cold wind blows.
I do tego w książce rysuneczek krzywej kaczki.
Objaśniam, że duck, to znaczy schylić się, tak na zasadzie jak ktoś rzuca czymś, to mówi "duck!", żeby ostrzec kogoś, żeby nie dostał w łeb.
No i chyba nic więcej objaśniać nie muszę.
Tu jest naprawdę najkomjunikejszyn gap.

a jakbyście przypadkiem nie wiedzieli, jak się windą jeździ...


to dopiero lanczplanet

To ja opowiem o lanczu, co z niego właśnie wróciliśmy. Bo w ogóle to codziennie zabierają nas na lancz, a potem jeszcze na kolację, z czym w związku w ogóle nie odczuwam tu głodu już, a wręcz przestałam jeść śniadania, bo ciągle czuję się najedzona.
Ale za to co to był za lancz...
Poszliśmy do takiej jednej z zyliona małych knajpek i akurat do takiej gdzie się je "Japanese style", czyli na podłodze. Na której zresztą ludziom bez krążenia, takim jak ja, zaraz drętwieją nogi i się kręcić trzeba i wiercić. Ale, jak to się kiedyś mawiało na podwórku, to szczegół.
W każdym razie lancz, który dzisiaj został zapodany, był wyjątkowo dobry.
Na takim lanczu kładzie się zwykle na stole palniki i na nich garnki i się gotuje jedzenie na stole tymże.
Dzisiaj tez tak było. Najsampierw jeszcze przynoszą zawsze różne małe miseczki z kimchi i innymi różnościami, zastawiając wspomniany stół cały. Dzisiaj przynieśli jeszcze małe miseczki z sosem sojowym, do których brzegów były poprzyklejane kulki wasabi, które potem się rozmieszywało z sosem i powstawało z tego połączenia coś tak pysznego, że jaaa cieee, do maczania tych wszystkich różności.
Aha, i podkreślam, bardzo mocno, że odmówiłam dzisiaj widelca z całą stanowczością. (A pytanie brzmi: "Du ju łona pork?")
No i w tym garnku się gotuje różne rzeczy, w takim ni to bulionie ostrym czerwonym. Najpierw były warzywa i trawy różne, i grzyby koreańskie, co są bardzo bardzo smaczne, a jak to już zjedliśmy, to do środka wkładało się cieniuteńkie plastry suszonej wołowiny, które zaraz po chwili się pałeczkami wyławiało i zjadało. Na koniec do środka wrzucony został makaron, i się tam był ugotował w owym środku, i po czym został zjedzony.
A na najsam koniec przynieśli jeszcze ryż usmażony z jajkiem i warzywami, co cienką warstwą dno garnka pokrywał.
I pyszne było to.
A, i jeszcze w międzyczasie na stole znalazły się pierożki z mięsem, mniam.
No i mam tak prawie codziennie... :))
Nie powiedziałam jeszcze, a jezeli powiedziałam, to nie pamiętam tego faktu zupełnie, ze wszyscy jedząc tu, zwłaszcza makaron, strasznie siorbią starając się ów makaron wciągnąć przy pomocy sił natury, i nikogo to nie dziwi ani nie razi. Więc z góry przepraszam, jeżeli po powrocie przy jedzeniu będę głośno siorbać też, ale się już przyzwyczajam, hehe. Także, sorry, nie.
No i po każdym posiłku ciuchy do prania ...
Dzisiaj dopiero wpadłam na to, czemu się jednak nie rozchorowałam, chociaż miałam już chwilę kryzysu, a może raczej czemu czuję, że w końcu zdrowotnie wychodzę na prostą. Bo jem tu mega ilości czosnku. I nawet sobie już przestałam z tego zdawać sprawę.
A w sobotę szef szefów ma nas zabrać do jakiejś fajnej tajskiej restauracji, i się już nie mogę doczekać. :)

środa, 27 lutego 2008

mały apdejt

Muszę się chyba trochę poskarżyć. Bo dzisiaj cały dzień w pracy, na maksa intensywny, chociaż tak dosyć przyjemnie, ale od 9 do 18. Wycieczka pojechała na zakupy do Carrfoura, bo druga damska część wycieczki jutro wyjeżdża i musi urządzić szoping, więc korzystam z chwili odpoczynku, chociaż już za pół godziny ma się odbyć gruba kolacja z wiceszefem i znowu będzie wieczór z bani. A chciałam powiedzieć, że dzisiaj już zaspałam, bo generalnie będąc w stanie zombie nie zakumałam, że wyłączam budzik, i na szczęście obudziłam się po 45 minutach tak, że jeszcze dało radę. Ale ogólnie dni w pracy, wieczorem wstaje fabryka i trzeba też się kontaktować i do późna odpisywać, w międzyczasie kolacje się odbywają i alkohole. I kiedy tu spać? Nie pamiętam już jak wyglądam bez podkrążonych oczu. I obawiam się, ze niedługo nadejdzie ten dzień kiedy się do pracy nie obudzę. A w dodatku mamy pracujące soboty (chociaż tylko 4 godziny), a ja nawet w tę niedzielę muszę przyjść do pracy, bo "profesor" i nauczyciele nie mogli się spotkać w normalny dzień, bo w piątek właśnie zaczyna się tutaj rok szkolny. A do szkoły dzieciaki tutaj też chodzą w soboty, wprawdzie co drugą, ale zawsze. A ja tylko chciałam powiedzieć, że grube nadgodziny tu robię, a przed wyjazdem jeszcze dwa dni zwolnienia spędziłam w pracy, więc należy mi się z tydzień wolnego po powrocie. Conajmniej. I mówię jak najbardziej poważnie wielce.
A dzisiaj właśnie było spotkanie z "profesorem" (cały czas piszę w cudzysłowie, bo nie mogę uwierzyć, ze to profesor) i nauczycielami angielskiego - w zasadzie też powinnam w cudzysłowie, ale są śmiechowi. "Profesor" za to nie jest, i w dodatku każde zdanie, albo nawet każde wyrażenie, zaczyna od potrójnego styłogardłowego "goha goha goha", jakby musiał odpalić swój aparat mowy, żeby zadziałał na dźwięki angielskie, które i tak mu nie wychodzą, a w rezultacie brzmi, jakby co 15 sekund się dławił. No ale jest teraz praca koncepcyjna i w zasadzie to jest fajne, bo oni są jeszcze tacy pełni optymizmu i wogle. I zlitowali się nade mną, znaczy "profesor" głównie, żebyśmy się nie spotykali w niedzielę o 10, tylko o 14. Ale oni tu są grubo walnięci na punkcie pracy, i pewnie dlatego potem takie mają ciśnienie na drogach i ciągle trąbią.
Z newsów to jeszcze przenieśliśmy się z hotelu do takiego apartamentowca, gdzie są takie, wiecie, apartamenty, nie, z wszystkim i wielkim TV i pralką i wogle, i jak się przekręca klucz w zamku, to pani w klamce mówi po ichniemu chyba że zamknięte, czy coś, w każdym razie klamki sprawdzać już nie trza. I mieszkam na 16 piętrze, z okna widzę taki hangar, gdzie wieczorami za siatką panowie ćwiczą uderzenia golfowe, i widok mam taki:



No i niestety nie mam już czasu nic więcej napisać, bo muszę lecieć na wielce kolację, a w drodze do windy muszę się jeszcze zdążyć przewrócić na ryj i podnieść.


Także...

Baj baj maszkary

(Aha, z braku sił i czasu nie mam nawet siły zajmowac się zdjęciami, więc wciskam tylko Auto tone w lightroomie, stąd te rezultaty, jak kiedyś będę miała okazję w końcu, to się zajmnę tym porządnie.)

wtorek, 26 lutego 2008

raj

Ja to tutaj jestem w kulinarnym niebie. Przysięgam. I korzystam z tego jak mogę. Dzisiaj byłam w prawdziwej wielce mega tym razem chińskiej restauracji. Ehhhhh, mówię wam, tak chcę mieć w Polsce. A pałeczkami wymachuję już jak full pro, hehe.
I polecam bardzo chińską wódkę - w przeciwieństwie do koreańskiej czy japońskiej, ma normalnie gdzieś około 40 procent, ale jest przede wszystkim pyszna, a rzadko tak o wódce mówię.
Jak się mi uda ją nabyć w sklepie, to przywiezę.
(Znowu z całej trójki tylko mnie zachwyciła, reszcie wycieczki nie podeszła. Chyba trochę odstaję, hehe.)

e, a jeszcze trochę z lotniska











ołmajgod

Właśnie piszę storyboard na podstawie koreańskiego podręcznika do nauki angielskiego. Oto przykładowe polecenia (polecenia są po koreańsku, ale w książce dla nauczyciela znajdują się angielskie wyjaśnienia i teksty w tym egzotycznym języku, znaczy się w angielskim, oczywiście).

Let's have a talk of suggestion and encouragment.
Act out a conversation of promise.
Do role play as if you were Rumpelstiltskin and girl.
Check your level! (Oczywiście wiadomo, że chodzi o "sprawdź swój poziom").

W wierszykach ćwiczących wymowę głosek (co generalnie jest tu ogromnie ważne), nie dba się w ogóle o jakikolwiek sens. Dlatego brzmią one np.:

Cathy's car carries carrots.
Grandma gets gold from gardens.
Nora needs a new name.
Thanks for thirty-three books.

Przykładem tłumaczącym znaczenie słowa "help", jest zdanie "I'll help you.", a słowa "gallery"- zdanie "Let's go to the art gallery."
I do tego jest zdjęcie National Gallery w Londynie, podpisane "the science museum"...
A na rzeczownik "gold" jest przykład "He wears gold shoes."

Śmiać się?...

Aa, widzialam dzisiaj pierwszy raz tutaj psa. Takiego fajnego białego psiaka, bawiącego się piłeczką. Tylko, że był przywiązany łańcuchem do znaku przy drodze...

I reszta wycieczki wymiękła i zażądała, żebyśmy na lunch poszli na spagetti, bo nie dają rady już z koreańskim żarciem. Ja natomiast bardzo łatwo mogłabym się tu zaadoptować i chyba nawet służy mi to jedzenie (przynajmniej to co do tej pory jadłam). No, ale jak już kiedys mówiłam, I just love Asian food. Chociaż od tego zapachu ryżowego, którym pachnie nawet zielona herbata w torebkach, też mnie mdli.

He, a jak się robi zdjęcia, to zamiast "cheese" mówi się "kimchi". (Nie wiem czy pisałam, ale kimchi to taka bardzo tradycyjna, najtradycyjna koreańska potrawa, nawet w muzeum pokazują, jak się ją robi. A robi się z takiej małej kapusty, która jest taka jakby sfermentowana, albo ukiszona, ale zupełnie inaczej, niż u nas, bo w ogóle nie kwaśna, i jest w takim super ostrym sosie z chilli. No i to taka baza, do której dodaje się różne inne rzeczy, tworząc różne typy kimchi. To tak z regionalnych ciekawostek.)

A tera wracam do pracy.

poniedziałek, 25 lutego 2008

ale jak to?

Oscary byli? Jak to w ogóle się stało? Ja to wiem, że dzisiaj w Korei objął urząd nowy prezydent, i pół miasta było zablokowane, wszędzie flagi, policjanty, czarne limuzyny. Ale Oscary? Ja pierdziu, to ja już nic nie kumam w ogóle. Już zupełnie niczego. Matkosz Boskosz, tosz to koniec świata. No nie nosz.
Chyba muszę zajrzeć co się na tym świecie dzieje.
Jutrosz przenoszą nas do nowego hotelu, podobno wypasieńszego jeszcze. Po dzisiejszym intensywnym dniu zapowiadają się intensywniejsze jeszcze dni kolejne. I jeszcze cholera wie jak to się wszystko potoczy dalej.
Ale przynajmniej jestem daleko daleko, najdalekosz. I nie muszę myśleć co tam jest tamżesz, i dobrzesz mi z tym. Nawet z tym jetlagiem. Bo on jest taki mój, ten jetlag.

ale wpadłam w krzaki













W ogóle to dzisiaj śnieg spadł. I trochę nas wycisnęli dzisiaj. I po prostu pany profesory z English Department z, uwaga, uniwersytetu, tak mówią po angielsku, że po prostu masakra. Skóra cierpnie. I nie chodzi tylko o wymowę, która po prostu wymaga mega wysiłku, żeby zrozumieć, co oni w ogóle artykułują. Ale i o poziom języka, jakiego używają. A pani nauczycielka angielskiego, niejaka Ms Park, po prostu już masakrowała nawet najprostsze zdania. Chociaż i tak mówiła o niebo lepiej niż przeciętny Koreańczyk.
Także nie jest lekko...

niedziela, 24 lutego 2008

w Korei każą nam bardzo ciężko pracować...


fakindżetlag

Ja pierdziu. Nie radzę sobie z tym jetlagiem. Pory chodzenia spać są jakieś sztuczne i nienaturalne dla organizmu. W nocy spać się nie chce, a w dzień chodzę jak zombie, z podkrążonymi oczami. Czas nie dzieli się na jakieś rozsądne, naturalne jednostki, tylko jest taką homogeniczną, lejącą się całością. Jest wprawdzie weekend na szczęście, ale szkoda spać w niedzielę (właśnie się obudziłam po trzygodzinnej "drzemce" - czyt. zgonie), skoro jest tyle do zobaczenia, a nie wiadomo czy kiedykolwiek jeszcze będzie okazja. Więc kawa i fajtin.

sobota, 23 lutego 2008

trochę pikczers