sobota, 30 czerwca 2012

ciągle pada

kiedy przeczytałam u czarnego pieprza o tym, jak nienawidzi polskiego lata, pomyślałam sobie "o to, to. ciągle leje, zimno, pogoda jak w październiku, człowiek łazi ciągle w kurtce i jesiennych butach. a najlepiej w kaloszach. i co z tego, że se kupił nowe sandały, jak nigdy ich nie założy."

i tak dalej i tak dalej, pomyślałam.

kiedy przeczytałam, co następowało dalej, uznałam, że albo u nas lato jest niepolskie, albo po prostu panuje w tym kraju jakaś ogromna pogodowa niesprawiedliwość. i jeszcze bardziej zagotowała się we mnie zmęczona brakiem słońca dusza. 

nie lubię upałów, ale na litość boską, te 20 stopni latem by się jednak przydało. chociaż na krótki rękawek. 

i słońca trochę żeby tej witaminy jednej z drugą się naprodukowało!

no i przyszło do nas w końcu te niesamowite 24 stopnie. przyszło, i właśnie przeczekujemy w domu trzecią dziś burzę.





a podobno lato zaczyna się w gdyni.

czwartek, 21 czerwca 2012

email od nieznajomego

zastanawialiście się kiedyś, co powiedzilibyście tysiącom ludzi na całym świecie, gdybyście mieli okazję? ja ostatnio zaczęłam się zastanawiać. bo zapisałam się do the listserve.

od kilku tygodni codziennie dostaję maila od kompletnie nieznanych mi ludzi. każdy ma do powiedzenia co innego. piszą o swoich doświadczeniach i refleksjach. o życiu. o biznesie. o drinkach. o kocim jedzeniu. o wszystkim.

nie można wklejać linków, więc możliwości spamowania są bardzo ograniczone. a poza tym, okazuje się, że wielu po prostu chce się podzielić czymś osobistym, zamiast cokolwiek reklamować. to taki bardzo miły moment w codziennym (wielowielokrotnym) przeglądaniu skrzynki pocztowej.

nadawcy są losowani wśród zapisanych na tę niezwykłą listę (a takich jest już ponad dwadzieścia tysięcy). co oznacza, że potencjalnie każdy ma szansę powiedzieć coś innym. i że na mnie też kiedyś może trafić. choć, póki co, nie mam pojęcia, co chciałabym tym wszystkim ludziom napisać. zupełnie.

ale, jeśli pewnego dnia trafi do mojej skrzynki wiadomość, że zostałam wylosowana, pewnie po prostu usiądę i napiszę. tak jak robię to za każdym razem, kiedy (wiem, coraz rzadziej) piszę na tym blogu.

i nawet czekam z niecierpliwością. i z pewną taką dozą nieśmiałości. bo jednak wysłać komuś coś do jego własnej, prywatnej skrzynki to co innego, niż wisieć gdzieś sobie w internecie.

a wy, co byście napisali? a może, co napiszecie? ;)




niedziela, 17 czerwca 2012

what's your statement?

bardzo podoba mi się używanie w modzie angielskiego słowa "statement" jako określenia części garderoby.  czy raczej, tak zwanego "outfitu".

"statement shoes", "statement bag" czy nawet "statement haircut" - to ten element, który dominuje całość, przyciąga wzrok, jest nietypowy, wyróżnia się z tłumu i w pewnym sensie "wyraża" swoją właścicielkę. z reguły taka rzecz ma bardzo awangardowe kształty lub kolory i nie da się obok niej przejść obojętnie - choć też nie każdemu się spodoba.

całkiem niedawno, nieustannie obmyślając swój ślubny strój, postanowiłam, że najważniejsze będą w nim właśnie "statement shoes". (w ten sposób sprytnie dałam sobie również przyzwolenie na zakup najdroższych butów, jakie kiedykolwiek kupiłam. w końcu to ślub - a sukienkę w dodatku posiadłam z przeceny.)

przy okazji, na własnym przykładzie dokonałam pewnej obserwacji. że przy zakupie czegokolwiek, co jest "statement" (i dużo kosztuje), w kobiecym mózgu zachodzi bardzo silna reakcja, na którą nic nie można poradzić.

kiedy założyłam wypatrzone wcześniej w internecie buty z zamiarem jedynie przymierzenia ich w sklepie (w internecie znalazłam je przecenione) i stanęłam przed lustrem, poczułam, jak są wygodne i jak niesamowicie wyglądają, a pan sprzedawca (zresztą - trzeba mu przyznać - bardzo dobry sprzedawca) podkręcał powoli kurek, to mimo, że dokładnie wiedziałam, co ze mną robił, znam przecież już dobrze te chwyty od drugiej strony, absolutnie nic mnie nie obchodziło.

chciałam je mieć, i już.

nie liczyło się nic więcej (choć udało mi się uzyskać zniżkę, ale teraz myślę, że pan sprzedawca był na nią dobrze przygotowany - a k stwierdził, że można było wyciągnąć jeszcze więcej. tylko, że a) - nikt mi nigdy w sklepie tak po prostu nie dał zniżki, i b) - kompletnie nie umiem się targować. jestem po prostu świetnym klientem, zwłaszcza wtedy, gdy do mojego mózgu uderza modowo-zakupowa, mieniąca się brokatem i wszystkimi kolorami tęczy adrenalina).

teraz siedząc na kanapie analizuję, co dokładnie zaszło wczorajszego popołudnia w tamtym sklepie i wiem, że średnio to skontrolowałam. ale, z drugiej strony, w życiu kobiety są takie chwile, kiedy po prostu trzeba stracić kontrolę.

;)



niedziela, 10 czerwca 2012

sopot, czwarta rano

o tej porze już zupełnie jasno.

monciak pełen, jakby to było co najmniej południe.

pełen kibiców, którzy przyjechali na euro. większość z nich to hiszpanie - grają jutro z włochami. dziś już właściwie.

włochów dużo mniej.

wszyscy w narodowych barwach.

płyną w górę i w dół monciaka jak rzeka.

hiszpanie robią najwięcej hałasu, śpiewają, tańczą, krzyczą z balkonów wynajętych przy monciaku apartamentów.

pod kfc, otwartym do 5, włoch podaje rękę długowłosemu niemcowi. "i hope we meet in the final" mówią sobie na odchodne. drugi niemiec słania się na krześle przy stoliku, resztką trzeźwych zmysłów próbując zaczepiać kolejne polki na wysokich obcasach, które przechodzą w górę monciaka.

niewielka grupka holendrów w pomarańczowych koszulkach zatrzymuje się po drodze, śpiewając "deutschland deutschland auf wiedersehen" na widok niemców.

schodząca monciakiem polska dziewczyna na obcasach intonuje "polskaaa, biało-czerwoniii", idący w przeciwnym kierunku kibic niewiadomego pochodzenia łapie ją za rękę i w rytm piosenki obkręca dookoła, po czym każde idzie dalej w swoją stronę.

brazylijczyk opowiada przed chwilą poznanej warszawiance, że jest miłością jego życia.
a chińczyk opowiada o swojej podróży do europy - jutro jedzie do krakowa. do warszawy nie jedzie.

polacy, hiszpanie, włosi, niemcy, irlandczycy wracają do domów i wynajętych apartamentów. innym znów ani się śni imprezę kończyć.

wszyscy są mniej lub bardziej pijani. nic się nie dzieje. wszyscy się dobrze bawią.

trochę się czuję, jak na wakacjach, wracając do domu nad ranem.

fakt, trochę tu dziś jak na wakacjach.




a trochę jak za dawnych, dobrych czasów.

nie sądziłam, że to powiem, ale hiszpanie powinni częściej przyjeżdżać do trójmiasta. ;)


.

niedziela, 3 czerwca 2012

orunia, zaroślak, biskupia górka

czyli znów streetwaves.
tym razem deszcz. porzeczkówka. tęcza.
kalosze i parasole.
talerze anten satelitarnych. dużo.
miętowy golf jedynka, '76, automat.
obdrapane mury, schowane podwórka. i huśtawki.
i to uczucie, kiedy odkrywasz, że całkiem niedaleko ciebie są miejsca, o których nie miałeś pojęcia.
i fidel castro. (mówią na mnie fidel castro, a nawet na zapałki nie mam.)





















(to k załapał się na wywiad)








wiktoooriaaa, a podpisałaś się jeszcze przy "nie wyróżniaj się"??!!!


























mam też z nim zdjęcie. a jak.