niedziela, 14 grudnia 2014

niedzielne lenistwo już nigdy nie będzie takie samo





no. to lecę zmywać podłogi.
.

piątek, 28 listopada 2014

to nie jest blog parentingowy

ja wiedziałam, że tak będzie. bo i nie obiecywałam wcale.

no bo:

gdybym prowadziła blogowy kalendarz publikacji, to mogłyby go wypełniać same tytuły z gatunku:

5 faktów na temat posiadania dziecka, o których nikt ci nie powiedział
10 rad na temat posiadania dziecka, których udzielają ci inni
15 rad na temat posiadania dziecka, których chciałabyś udzielić innym, ale gryziesz się w język
20 zachowań obsesyjno-kompulsywnych, z których uleczy cię posiadanie dziecka
25 zachowań obsesyjno-kompulsywnych, które zaostrza posiadanie dziecka
30 pozycji, w których do tej pory myślałaś, że nie da się spać 
     lub alternatywnie - 30 sposobów na ułożenie trzech osób na materacu o szerokości 140 cm
39,5 stopnia gorączki
50 rzeczy, które już nigdy nie będą takie same po urodzeniu dziecka
100 rzeczy, które wkurzają cię u ludzi, którzy przesypiają noce
1000 rzeczy, których nie możesz jeść, jeśli u twojego dziecka podejrzewa się alergię pokarmową
10000 badań, które musisz zrobić, żeby dowiedzieć się, czemu twoje dziecko płacze po nocach
100000 wyrzutów, które codziennie robicie sobie nawzajem z ojcem twojego dziecka (tak, jest możliwe, że ty robisz ich więcej)
1000000 momentów, kiedy myślisz, że nie wytrzymacie. że nie wytrzymasz.
zylion tematów, które przestałaś poruszać po urodzeniu dziecka, bo wszystko i tak sprowadza się do jednego
nieskończona ilość małych radości, dzięki którym nie odeszłaś jeszcze od zmysłów, a twoje małżeństwo jednak się nie rozpadło

tak że...

sami widzicie.
na szczęście (albo i nieszczęście) nie prowadzę kalendarza wpisów. więc nic jeszcze nie jest przesądzone.




niedziela, 7 września 2014

coraz bliżej święta

i tak nadeszła jesień. 

we wrześniowym słońcu w usychających na balkonie krzakach pomidorów olbrzymi (uwierzcie mi) pająk (nazwaliśmy go krzyś) z krzyżem na odwłoku zjada ciasno owiniętą pajęczyną osę. jak ją zje, będzie jeszcze większy.

wszystkie moje spodnie, nawet rurki, wyglądają jak boyfriendy. kupiłam sobie nerkę (ang. bumbag), ale nie mam tyłka (ang. bum). co rusz uderzam kościstymi biodrami we framugi i stoły. 

w marzeniach przechadzam się po kalifornijskich plażach. w rzeczywistości wycieram krzesełko z ikei z pierwszego pesto mojego dziecka. oceniam szkody po wrzuceniu do prania z nowiutkimi ubrankami farbującej na niebiesko spódnicy. snuję plany ocalenia mojego małżeństwa przed unicestwieniem w koszu z brudnymi pieluchami. 


w przerwach między nerwicowym drętwieniem kończyn i twarzy staram się bardzo głęboko oddychać. bo tylko spokój może nas uratować.




środa, 20 sierpnia 2014

jak być matką i nie zwariować?

nie no, serio pytam.


s

poniedziałek, 4 sierpnia 2014

o samotności młodej matki. już nie takiej młodej.

o tym wspomina się raczej rzadko, wśród różowo-niebieskich opowieści o synusiach i córciach, karmionych mlesiem z cysia. 
mnie macierzyństwo, oprócz bobaskowej słodyczy, przyniosło też chyba najbardziej dojmującą samotność, jakiej doznałam w życiu.
nie zrozumcie mnie źle, kocham małego s nad życie - i jest to naprawdę bardzo trafne określenie tej miłości - ale to wszystko, co przeżywam, w głowie i w ciele, od kiedy pojawił się w moim życiu, wzmocnione chronicznym brakiem snu, zaprowadziło mnie już nie raz w bardzo ciemne miejsca. takie, do których mama chadza sama. 

stałam się matką dziecka. nie żoną ani kochanką. nie towarzyszką imprez. ani partnerką do intelektualnej rozmowy. 

bywałam też parą chodzących cycków - obolałych, wyssanych i do tego niewyspanych.

moje poharatane ciało przestało należeć do mnie. mój zdegradowany umysł zdaje się, że przestał na chwilę istnieć w ogóle.

dawno przeszłam tę granicę, za którą ludzka fizjologia nie stanowi już żadnego tabu. bez żenady rozmawia się o nacięciach krocza i rodzeniu łożyska, jednocześnie ładując sobie do stanika schłodzone liście kapusty (koniecznie rozbite). choć kiedy za dawnych już czasów słuchałam dzieciatych koleżanek, wydawało mi się to niemożliwe. i przerażające.

może dlatego bezdzietni znajomi nie palą się jakoś do kontaktu.

życie wymknęło mi się całkowicie spod kontroli. którą jednak nad życiem mieć lubię.
dzień zlewa się z kolejną nieprzespaną nocą. i kolejną. i kolejną. aż do utraty zmysłów. kiedy myślę, że kolejnej takiej nocy już po prostu, najzwyczajniej w świecie nie wytrzymam, wspinam się na kolejny level macierzyńskiej gry. i wytrzymuję.

wytrzymuję, bo mimo tego wszystkiego, odczuwam przypływy tak ogromnego szczęścia, że oczy mi wilgotnieją. natychmiast. i o wszystkim, co złe, zapominam.





choć ostatnio zapominam generalnie. o wszystkim. łącznie z tym, co chcę napisać

ten post chodził mi po głowie od tygodni, jeśli nie miesięcy. ale za każdym razem, kiedy coś wymyśliłam, myśli te ulatywały sobie hen w odmęty matczynego zmęczenia. a kiedy wreszcie usiadłam do komputera, okazało się, że muszę powoli, jak żółw ociężale, z mozołem sklejać te zdania, które mi się pomyślały kiedyś, a one nijak się skleić nie chcą. i nic do niczego nie pasuje. bo wypowiedź wymagająca zdania złożonego, czasem wielokrotnie, wymaga też ode mnie nadludzkiego wręcz wysiłku. 
bo zwykłam już mówić monosylabami. półsłówkami. zdrobnieniami. 
wierszem i piosenką.
częstochowskim rymem.
z popielnika na wojtusia.

rzekłabym, że urodziłam tego posta w bólach. gdyby nie fakt, że nigdy już nie użyję tego porównania w innej niż porodowa sytuacji. bo pisanie, nawet najtrudniejszego tekstu, moi kochani, koło bólów porodowych nawet nie leżało. 

i choć tyle mi jeszcze ciśnie się pod palce, to nie umiem już tego przetworzyć na raz. ale w jednym z komentarzy pieprz przepowiedział mi, że wrócę. i być może jednak jest jakaś szansa. 
choć tego wcale nie wiadomo.


ament. 


sobota, 12 lipca 2014

#ladolcevita

na instagramach i facebookach jesteśmy piękni. mamy ładne obiady, estetyczne przekąski i kolorowe drinki. 

jesteśmy cudownymi matkami, seksownymi żonami i wzorowymi kucharkami. jedną ręką robimy słodkie desery, podczas gdy nasze słodkie dzieci równie słodko śpią, delikatnie kołysane drugą ręką. 

w realu możemy mieć tłuste włosy, przepłakiwać całe dnie, łykać tony tabletek przeciwbólowych i nie mieć życia. 


i nikt się nie zorientuje.



Instagram

wtorek, 29 kwietnia 2014

oda do s

wielkieś mi uczynił pustki na blogu moim
mój drogi s tym pojawieniem się swoim.

ale życieś mi wypełnił po brzegi.





poniedziałek, 3 lutego 2014

matka jest tylko jedna

już luty. w zasadzie jeszcze przez kilka dni powinnam nadal być w ciąży. mały s jednak najwyraźniej stwierdził, że nudzi mu się już w brzuchu i postanowił wyjść na świat wcześniej. a za chwilę będzie miał już miesiąc i przestanie być noworodkiem.

było trochę jak na filmie. cztery tygodnie przed terminem doktor powiedział, że za tydzień ściągamy szew. było to zaledwie kilka dni po tym, jak k zmontował łóżeczko i przewijak, a ja skompletowałam całe wyposażenie szpitalnej walizki, która czekała złowieszczo na środku pokoju.

jeszcze tej samej nocy obudziłam się dosłownie chwilę przed tym, jak zalała mnie fala ciepłych wód płodowych. skurcze zaczęły się w taksówce, którą popędziliśmy przez puste ulice trójmiasta. potem jeszcze tylko pani z portierni uraczyła mnie gniewnym "po co dzwoni, przecież widzę!", kiedy stojąc na zimnie pod drzwiami wejściowymi szpitala w doszczętnie przemoczonych spodniach, nacisnęłam przycisk pod napisem - nomen omen - "w nocy dzwonić".

i równie niemiłe panie na izbie przyjęć (przywykłam), pani doktor mówiąca, że nie mają wolnych inkubatorów, położna robiąca na drutach i śpiący doktor z przyklejonym uśmiechem "wszystko dobrze" (wcale nie dobrze) i ewidentną nadzieją, że trwające porody zakończą się już na porannej zmianie, a on spokojnie zdąży pójść do domu o czasie. 

i k cały ten czas ocierający mi pot z czoła, podający wodę, podwyższający i obniżający łóżko, przykrywający mnie kocem po to, żeby zaraz odkryć i znów przykryć. i tak w kółko.

do porannej zmiany dotrwaliśmy, a potem sprawy nabrały już tempa. kiedy o 8.30 położyli mi na piersi zakrwawionego małego s, płaczącego wniebogłosy, czułam tylko ulgę, że ten koszmar wreszcie się skończył. (tak właśnie wygląda ten magiczny moment). a potem zaraz go zabrali i oddali dopiero późnym popołudniem.

mówią, że poród się zapomina. ja jestem przekonana, że po prostu wypiera się go z pamięci. jak każdą traumę.

od tego czasu zamieszkałam w sypialni, z której powoli się odkopuję, przygwożdżona do łóżka przez żarłocznego potwora. ostatnie tygodnie były jak nic, co do tej pory przeżyłam. fizyczny ból zmieszany ze zmęczeniem, adrenaliną i rozczuleniem. bezsilność połączona z nieodkrytymi dotąd pokładami cierpliwości, kiedy w środku nocy masowałam bolący brzuszek. i potem znów zniecierpliwienie, odrętwienie i chęć rzucenia tego wszystkiego w cholerę. i znów fala matczynej miłości do najpiękniejszego dziecka na świecie.

macierzyństwa nie da się sobie wyobrazić. bo to, co się wydarza w rzeczywistości, wszelkie wyobrażenia przechodzi pod każdym względem. te dobre i te złe.

a to dopiero początek przecież. 

czwartek, 9 stycznia 2014

rollercoasterem w dół

nadszedł czas na kolejką górską zjazd.

na łeb, na szyję, z impetem prosto w dół.

zaciskam oczy, żeby nie patrzeć na świeżo rozstawione przy łóżku łóżeczko.
i żeby nie wypuszczać już łez, które nieprzerwanie drugi dzień z oczu lecą.
żeby w końcu przestać, na szczęście. na razie.

***


przy pierwszym, najbardziej stromym zjeździe na rozklekotanym cyklonie na coney island, w panice wyciągnęłam w bok rękę z wagonika, chcąc odruchowo za coś złapać, za to drewniane rusztowanie czy co. żeby nie zlecieć w dół, bezwładnie, na łeb, na szyję. za każdym razem, kiedy o tym pomyślę, jestem wdzięczna losowi, że nic mi wtedy tej ręki nie urwało ani nie pogruchotało po drodze.

nie urwało. na szczęście.