wtorek, 30 czerwca 2009

nie-cierp-li-w-ość

to jedna z moich cech naczelnych
cierpliwości brak
nie cierpię cierpliwieć
(brrrr, to słowo samo w sobie jest jakieś okropne, cierpliwość.
cierpkie, cierpiące, cierpnące.)

niecierpliwię się (i nie cierpię) kiedy muszę wykonać coś, co trwa dłużej niż 10 minut, i zamiast z jednej prostej czynności, składa się z miliona z sobą powiązanych (zdecydowanie cierpię na brak podzielnej uwagi, wielowątkowości oraz deficyt skupienia).

nie cierpię więc konfigurowania sieci bezprzewodowej, żeby zgrać zawartość dysku ze starego laptopa na nowy (drugi miesiąc próbuję, ale rzucam w cholerę za każdym razem, bo nie cierpię tracić czasu na ślęczenie nad oknami).

nie cierpię wyszukiwania przyczyny, dla której od wczoraj nie chcą mi się zapisywać żadne pliki na dysku (help!), bo przy trzecim forum z milionem bezsensownych postów, dostaję szału.

straszliwie drażni mnie przesuwanie suwaków w lightroomie.

sprzątać muszę szybko, bo tylko przez czas jakiś mogę się na tym skupić, a potem już byleby dociągnąć do końca.

w miarę wychodzi mi prasowanie, ale na rękawach też nigdy skupić się nie mogę.

po raz milionowy zakładając psu nowy opatrunek, widząc kolejny raz, ze poprzedni dziwnie zniknął, dostaję tak zwanej kurwicy. mam ochotę wyrzucić tego psa przez balkon, razem z gazami, bandażami, papierowym plastrem.

malując kreski na powiekach, po kolejnym drgnieniu ręki, zmazuję wszystko w cholerę. cienie nakładam palcami. różu w ogóle.
włosy prostuję tylko trochę, głównie z przodu, szerokimi pasmami, żeby było szybciej. potem mi się nie chce. najbardziej lubię nic nigdy z nimi nie robić.

(nie wiem, jak się zawzięłam, że przyszyłam sobie sama wstążkę w kokardę na sukience, którą miałam na sobie, na ślub się strojąc. ale szyć jednak umiem.)

nienawidzę malować paznokci! jak to mnie wkurwia...

wolałabym nie zatrzymywać się na znaku stop, ani przed przejściem dla pieszych, ani na zielonej strzałce. nie zwalniać przed zakrętem.

w szkole potrafiłam odnajdywać prawidłowe wyniki trudnych zadań matematycznych, ale rzadko kiedy umiałam udowodnić je rządkiem obliczeń.

nie mogę znieść segregowania papierów na biurku, układania płyt z backupami na półkach, trzymania negatywów w jednym miejscu, wkładania ich do koszulek, koszulek do segregatora, misternego opisywania, układania według dat, alfabetu, nazwisk, ważności, pilności, porządkowania w stosy, kupki, rządki, teczki, szuflady.

nie cierpię zadań precyzyjnych, złożonych, systematycznych, metodycznych.

chcę wszystko szybko, natychmiast, prosto, od razu, teraz!
TERAZ!

chyba po prostu nie cierpię się starać. strasznie niecierpliwię się, się starając.

(jedyne na czym mogę się skupić, to pisanie. mogę rzeźbić, dłubać, zmieniać, przestawiać, układać, dopasowywać, opisywać, składać, we frazy, zdania, podrzędnie złożone, wielokrotnie proste, w związki zgody, rządu, i nierządu, grupę orzeczenia, złorzeczenia, serdeczne życzenia.


składać ładnie, w składnię.
to mi zupełnie nie przeszkadza.)

żyrafa

Pewien uczony
Okropnie roztargniony
Szukał dla siebie żony.

A szukając popełnił gafę,
Bo kiedy spotkał żyrafę,
Oświadczył jej przez roztargnienie:
"Chętnie się z panią ożenię."

Mówili mu ludzie: "A fe!
Jak można brać za żonę żyrafę?"
A on odpowiedział: "Kochani,
Spójrzcie, jaką ma szyję,
Takie szyje malował tylko Modigliani,
Nie widziałem czegoś podobnego jak żyję!"
Szeptał do niej: "Być może się spietrasz,
Bo w mieszkaniu mam zbyt mały metraż,
A poza tym nie zmieścisz się w windzie,
Więc na razie zamieszkamy gdzie indziej."

W tym celu
Udali się do hotelu,
Ale portier formalista i tetryk
Zażądał od nich metryk.

Uczony rzekł: "Przyjacielu,
Wiesz chyba, że nie potrafię
Wyrobić metryki żyrafie.
Masz tu stówę i wpisz, że to zebra..."

Ale portier łapówek nie brał.
Zostali więc bez dachu nad głową.

Jeśli chcieć do tej sprawy podejść naukowo,
Można by, unikając wszelkich mielizn i raf,
Powiedzieć, że na żony nie bierze się żyraf.
Bo choć żyrafa ma najdłuższą szyję -
Nie samą szyją się żyje.


(cytuję za P, który naprawdę imponująco ten wiersz wczoraj zarecytował, za Brzechwą)

niedziela, 28 czerwca 2009

a co to?

piątek, 26 czerwca 2009

panna z holgi

(póki jeszcze panna)



bądź szczęśliwa martusiu

just beat it

czwartek, 25 czerwca 2009

pastelove

(copyfirst)

o-ci-pie-ję

czy to naprawdę ta pogoda sprawia, że wszyscy postanowili dzisiaj udawać wariatów, jednocześnie usilnie próbując sprawić wrażenie, że to wcale nie oni?
dupa dupą, ale w szkole uczyli, że 2+2=4, nie 4,5.
tego się będzie dupa trzymać, no bo czegoś musi.

globalny fiś.
no tak, w końcu każdy byłby zbity z tropu, gdyby w czerwcu był listopad.

środa, 24 czerwca 2009

wtorek, 23 czerwca 2009

banksy miszcz!

to teraz, po bookerbusie, ja
od ponad tygodnia otwarta jest w Bristol City Museum and Art Gallery, największa jak dotąd, i najbardziej legalna, wystawa Banksy'ego. podobno o jej przygotowywaniu wiedziało niewielu, i była nawet utrzymywana w sekrecie przed większą częścią władz rodzinnego miasta Banksy'ego, (muzeum było zamknięte na czas przygotowań, podobno prawdziwy powód nie został władzom ujawniony). podobno pracownicy muzeum nawet Banksy'ego nie poznali osobiście, a obsługa wystawy została zatrudniona na chwilę przed otwarciem, i nikt nie wiedział, przy jakiej wystawie przyjdzie mu pracować. piszę "podobno", bo mam trochę podejrzliwy stosunek do tego, co dzieje się w UK wokół instytucji o nazwie Banksy. co nie zmienia faktu, że się zachwycam, big time, znowu.

teraz trzeba tylko naprędce naraić jakiś wyjazd do jukeju - wystawa trwa do 31 sierpnia.



http://news.bbc.co.uk/2/hi/entertainment/arts_and_culture/8094839.stm

poniedziałek, 22 czerwca 2009

wieczorem big love...

...rano już się nie znają


wieczór w klinice wetenaryjnej

okazuje się, że kto jak kto, ale mój pies też jest twardzielką. bo i jak miałoby być inaczej.
głupi jaś głupim jasiem, zwiotczenie mięśni zwiotczeniem mięśni, wystający, bezwładny język, wystającym bezwładnym językiem, ale bez pani się nie ruszam. a do samochodu wsiądę sama, chociaż ledwo chodzę, kiwając się na boki i zataczając, a pan doktor specjalnie wyszedł na parking, żeby pomóc. w końcu mam własne łapy, co nie, i co z tego, że jedną rozciętą. nikt mnie nosił nie będzie.

moja krew. (krwi było dużo, twardzielka się nie przejęła. za to pani, która u siebie zdzierży wszystko, wyjątkowo u psa zdzierżyć nie mogła).

weekend po prostu obfitujący, jak nigdy.

niedziela, 21 czerwca 2009

kajak+rzeka=uciecha dla człowieka

oficjalnie zakochałam się w spływach kajakowych.
drugi spływ w moim życiu był po prostu nie z tej ziemi. i chyba nawet w związku z tym normalnie nauczę się pływać, bo tak bardzo chcę jeszcze i jeszcze.
i chociaż nie jestem jakąś specjalnie sportowo-survivalowo-trampową dziewczyną (i potrzebuję, żeby ktoś mnie uspokajał, kiedy panikuję na widok przeszkody, widząc oczyma wyobraźni, jak wpadam do wody, albo tracę oko, które wykala mi ostra gałąź, albo z gąszczy liści wypływam z dwoma wbitymi w kark kleszczami, a wszyscy, wiedząc, że jestem niepływająca, traktują mnie z naprawdę specjalną troską, za co jestem bardzo wdzięczna, ale budzi to we mnie po jakimś czasie chęć udowodnienia, jaką jednak jestem twardzielką), to spływanie kajakiem po rzece jest dokładnie tym, co chcę robic, żeby się latem oderwać od codzienności i zrelaksować.

wczorajszy spływ był spływem panieńskim M. (z wieczoru pojawi się tu zapewne niebawem relacja, chociaż odpowiednio okrojona ;). i był on absolutnie kompletnie całkowicie zajebisty.

miało być lajtowo, chilloutowo, imprezowo, bez wysiłku, na relaksie.
było: imprezowo, owszem, bardzo, ale oprócz tego: całkiem trudno, niebezpiecznie momentami, męcząco i wysiłkowo jak najbardziej. było przepływanie co rusz pod mostami, mostkami, i gałęziami, które były tak nisko, że trzeba było kłaść się na plecach w kajaku, bo inaczej można było stracić głowę, i to dosłownie. był ostatni ciężki odcinek na jeziorze, kiedy już żadna nie miała siły wiosłować, ale wszystkie ostro wiosłowały.
było pięknie, momentami wręcz onirycznie i bajkowo.
było też mokro, zimno, i po prostu zajebiście.
wielki szacun dla świadkowej-organizatorki, która sama również była dosyć zaskoczona przebiegiem.

ponieważ jestem na tyle rozsądna, by nie zabierać aparatu do kajaka, poniżej kilka obrazów, których nie udało mi się zrobić.

siedem kajaków na środku jeziora w pełnym słońcu, udekorowanych kolorowymi balonami, z czego jeden szczególnie, a w tym jednym piękna słowiańska dzioucha w wielkiej różowej sukni i wianku na głowie.
(pan łowiący ryby na pomoście, do którego podpłynęłyśmy, musial nieźle przecierać oczy na nasz widok)

ściemniające się niebo, szumiące szuwary, mgła unosząca się nad wodą, wśród mgły wystające z wody żółte grążele (które widziałam z bliska chyba pierwszy raz w życiu), na wodzie zaś piękne białe łabędzie, wyłaniające się za kolejnymi meandrami rzecznymi.
do tego wydobywające się ni to z lasu, ni to z szuwar, ni to nie wiadomo skąd, dziwne, trochę kosmiczne, a trochę strasznawe huczenie/buczenie, najprawdopodobniej produkowane przez jakąś faunę, ale nikt nie wie jaką.

mijane raz na jakiś czas zielone łąki z wielkimi bocianami, porosłe kaczeńcami, niezapominajkami, albo fioletowymi trawami.

śpiew ptaków. zapach świeżej mięty. chlupot wartkiego nurtu wody na kamienistym dnie.

spływ, jednym słowem, niezapomniany.
lubię to!
chcę jeszcze.

piątek, 19 czerwca 2009

z cyklu dialogów zasłyszanych

tym razem rzecz ma miejsce w super ładnej prywatnej przychodni, w pięknym budynku co prawie w lesie stoi.
w dialogu biorą kroczący korytarzem:
Bardzo Ładna Pielęgniarka (kroczy przodem)
i Bardzo Przystojny Lekarz (kroczy za nią)
(przechodzą obok siedzącej w poczekalni bardzo blond pacjentki, która zasłuchuje)

B.P.L.: - Jest [dajmy na to] Anita?
B.Ł.P.: - Jest, ale nie wiem gdzie.
B.P.L.: - Ale gdzie?
B.Ł.P.: - No nie wiem.

[kurtyna]

(to naprawdę tyle)

czwartek, 18 czerwca 2009

nobody don't dance no more

szukałam po necie tej piosenki i szukałam, co chodziła mi po głowie od 2006 roku, kiedy nałogowo słuchałam radia BBC 1 extra.
i znalazłam w końcu, od czego się ma jutjuba.
w ramach festiwalu sentymentaliów.

słowa na zawsze

mam ostatnio dwa ulubione czasowniki

pierwszy to, wspomniany już, "ogarniać"
jak w:
ogarniać się (ze wspomnianym również symbolicznym gestem)
ogarniać coś (obiad, mieszkanie, sytuację, życie, temat)
być ogarniętym

(wg Miejskiego słownika slangu i mowy potocznej:
1. Zrobić z sobą porządek w sensie psychicznym albo wizualnym.
Weź się ogarnij.
2. ogarnąć = zrozumieć, nauczyć się.
- Ogarnąłeś Analizę na kolosa ?
- Nie dam rady, kto to wymyślił, to jest mega trudne.
btw, okazuje się, że "kolos", to coś, co za moich czasów studenckich nazywało się "kołem".)

można też nie ogarniać, ale wtedy wystarczy się szybko ogarnąć, i już się ogarnia.

drugi czasownik, a właściwie wyrażenie czasownikowe, to dać radę
jak w:
a co, dam radę,
spoko, damy radę,
co ty, nie dasz rady?
i co, daliśmy radę.

można też nie dawać rady, ale wtedy ktoś nam może dać jakąś radę, i damy radę.

środa, 17 czerwca 2009

łanigranie na śniadanie

bardzo mi odpowiada rola blondynki.
bardzo łatwo można nią wytłumaczyć się z wielu rzeczy.
na przykład ze skręcenia (a raczej próby, bo instruktor, chwała mu za to, nie dopuścił) pod prąd na skrzyżowaniu (ale wstyd mi było, oj, straszliwie wstyd).
z przygazowania, zupełnie niechcący, bo pomyliły się pedały, też można się z jej pomocą wytłumaczyć.
można zadawać mnóstwo pytań, ciągle "włączam teraz kierunkowskaz? muszę zmienić pas? muszę się tu zatrzymać? mam jechać? co teraz?? teraz?"
i, co najlepsze, można oczekiwać na nie odpowiedzi, chociaż samemu można by też sobie odpowiedzieć, a często odpowiedź się co najmniej podejrzewa.
ale przyznawanie sobie prawa do niewiedzenia jest niesamowicie wygodne (chyba trochę zaczęłam to wykorzystywać). lubię to!
zostałam fanką niewiedzenia.

można się z tego wszystkiego pośmiać, z samej siebie, blondynki, pożartować, symbolicznie się ogarnąć, ocierając przysłowiowy omam z czoła (zauważyłam, że ten gest bardzo działa, na płeć przeciwną, rzecz jasna).
powiedzieć, że gdybym nie jechała na trzecim biegu przy symbolicznej wręcz prędkości, to nie wiedziałabym, co się może stać (chociaż instruktor mówił, że zgaśnie, ale wiadomo, jak to jest, jak się tylko mówi), a tak to już dobrze wiem, czym to się kończy, i ręka sama redukuje biegi.
na pytanie "no i czemu skręcasz" odpowiedzieć "nie wiem! to ten głupi samochód sam skręca. kompletnie się nie mogę z nim dogadać."
cudownie wprost.

człowiek, jak wiadomo, uczy się na błędach. byleby tylko umiał te błędy do siebie przytulić.
normalnie nie tylko na kursie jazdy.

wtorek, 16 czerwca 2009

- co jest z tym rzutnikiem?

- a, nic, nie rzutuje.

poniedziałek, 15 czerwca 2009

dizzy blonde

na nowy tydzień, nowy poniedziałek, nowe coś tam
melodia o adekwatnym tytule

niedziela, 14 czerwca 2009

do zobaczenia w kinie

tutaj historia się rozpoczyna jak z najlepszego wręcz harlequina
historia o kurorcie sprzed lat kilkunastu, o dwóch kontynentach,
i dwóch peselach zaczynających się od tych samych pięciu cyfr

i spotkaniu po latach, co jakby ich w ogóle nie było

nie wiadomo tylko, jakie będzie zakończenie

w każdym razie, spodziewajcie się plakatów na mieście

chyba, że poleci na polsacie, w odcinkach

piątek, 12 czerwca 2009

friday night

poloneza czas zacząć

środa, 10 czerwca 2009

globalny za-kwas

miałam w planie zapisanie jakiejś błyskotliwej myśli
ale zapomniała mi się
więc pozostanie mi poprzestanie na głupotach
miało się zrymować, ale nawet to się nie udało

jak mawia jedna mądrość - nie do rymu, nie do taktu, wsadź se dupę do kontaktów

(przynajmniej okolicznościowo chociaż podpasowało)

wtorek, 9 czerwca 2009

p.s.

wygląda na to, że rzeczywiście na zatrucie pokarmowe najlepsze jest sushi. przynajmniej to z tokyosushibaru w mieście portowym, który to dupa bardzo niniejszym poleca.

("nie wiem, a może wystarczy się nażreć wasabi?")

poniedziałek, 8 czerwca 2009

z dupy mądrości

"na czterodniową, całkiem ciężka niestrawność najlepsze jest sushi"
tak mówi dupa. póki co jest o tym święcie przekonana.
("w końcu te łasabi to żeby bakterie zabijało, nie, to co ma nie pomóc.")

czekamy więc z niecierpliwością na jutrzejsze wieści.

a tymczasem, dupa postanowiła sobie zrobić zdjęcie normalnym aparatem. bo leżał na stole. to sobie wcisnęła.
bo co miała nie wcisnąć.

niedziela, 7 czerwca 2009

mitch&mitch miszcz

zostałam kompletnie oczarowana przez zespół, zwący się mitch&mitch. nie wiem skąd oni się wzięli - są kompletnie z kosmosu, od czapy, ale ich koncerty są po prostu nieziemskie. miałam przyjemność być na takowym w piątek, chociaż został oficjalnie przez mitcha frontmena ze sceny nazwany na samym wstępie "the worst mitch concert ever" (jedną z wielu charakterystycznych dla nich rzeczy jest to, że mówią tylko po angielsku, i kiedy się ich widzi po raz pierwszy, ciężko się zorientować, skąd ci kolesie w ogóle są). ale wbrew temu mianu, był zajebisty. kompletnie się spłakałam - tym razem ze śmiechu. chociaż było zimno i mokro i najnieprzyjemnie pogodowo, a koncert odbywał się pod gołym niebem.
bo ich występy to są koncerto-showy, ocierające się gdzieś o kabaret, gdzieś o jakieś kompletne wygłupy. a przy tym ci kolesie są naprawdę profesjonalnymi muzykami, i na tym chyba polega cały ich fenomen. w składzie combo występuje ich dziewięciu, wraz z sekcją dętą. brzmią jak wyjęci sprzed kilku dekad (myślę, ze odnaleźliby się idealnie na jakimś wczesnym sopockim festiwalu), a grając na tych wszystkich instrumentach, robią dokładnie to, co najbardziej mnie urzeka w koncertach, i w czym po prostu uwielbiam uczestniczyć. bawią się muzyką na scenie. robią to jednocześnie niepoważnie i profesjonalnie. i włączają w to publiczność, okraszając całość wprost zabójczą jak dla mnie dawką humoru. przez co ich koncerty są właśnie takie, jakie są. całkowicie nieporównywalne do czegokolwiek.
jeżeli ich jeszcze nie znacie, a będziecie mieli okazję zobaczyć ich na żywo, to się nie zastanawiajcie.

muszę tu nadmienić, że mitchów poznałam dzięki warszawskim p&p, u których miałam okazję obejrzeć ich koncert (a właściwie jego kawałek, chociaż naprawdę bardzo chciałam cały, ale tak nagle jakoś zrobiło się rano...). i przede wszystkim dzięki innemu p, który miał w opisie na gg link do ich występu z niejakim zbigim łodekim, który to występ poniżej. wtedy zobaczyłam ich po raz pierwszy, i zupełnie nie wiedziałam, o co chodzi. jeśli ich jeszcze nie widzieliście - przygotujcie się na to samo.

piątek, 5 czerwca 2009

lick my window richard

dużo w tym roku się dzieje, na to wygląda. portfel trzeba gruby mieć, żeby objechać te wszystkie koncerty w polsce, na których nie można się wprost nie pojawić.
ja chciałam o jednym dzisiaj, jako że właśnie po raz kolejny bezskutecznie próbuję kupić bilet, bo chyba się strona popsuła.

chciałam mianowicie o festiwalu sacrum profanum, które wygląda w tym roku tak, że chce mi się planować wrześniowy tydzień w krakowie.

bo zaczyna się mianowicie ten festiwal 13 września koncertem cinematic orchestra, wspieranej przez sinfonietta cracovia. to jeden z takich koncertów, który marzyłoby mi się zobaczyć, na żywo, zwłaszcza po tym, co już sobie obejrzałam na jutjubie. i myślę, że to również jeden z takich koncertów, na którym bym się popłakała (conajmniej jeden jeszcze taki mnie czeka w tym roku). z poruszenia oczywiście (i trochę może ze starości... ;)

tego samego dnia, swój projekt audio-wizualny na żywo, podobno tylko dla dorosłych, pokaże znany z reżyserowania teledysków chris cunningham, którego jestem wielką fanką.

a na koniec, dwa koncerty dzień po dniu, 18 i 19 września, da pan, którego właściwie przedstawiać nie trzeba. richard d james. również znany jako aphex twin.
za jedyny komentarz niech posłuży teledysk powyższego, wyreżyserowany przez chrisa cunninghama właśnie. klasyk.

a miejsce w samochodzie na południe już zabukowane.


czwartek, 4 czerwca 2009

and the winner is

poryczałam się na ostatnim odcinku piątej serii house'a.
niniejszym ogłaszam zwycięzcę w kategorii pms dekady!!!
(fanfary, konfetti, dużo goździków)

środa, 3 czerwca 2009

in-no-wa-cja-wi-no-wa-jca-ste-ve-no-wa-cja

przepraszam za kłopoty z odczytaniem tytułu...

ale słowo innowacja mam ostatnio na tapecie. słowo innowacja, które jest wszędzie, a zwłaszcza ulubione jest przez koncerny kosmetyczne (taak, znowu o kosmetykach).
zainspirowała mnie owa innowacja po tym, jak ostatnio ujrzałam na własne oczy w telewizorze hasło "innowacja menopauzalna" (jak wiadomo jestem wyjątkowo wrażliwa na potwory językowe).
oprócz menopauzalnej innowacji (która notabene coś ma tam wspólnego z kolejnym potworem, czyli gęstością skóry), jest i innowacja na zmarszczki. innowacja do włosów suchych i łamliwych. jest i, uwaga, lśniąca innowacja (do ust służy, tak tak). prawdziwa innowacja, oczywiście. nawet stuprocentowa. jak jest wystarczająco dobra, może nawet zostać innowacją roku.

nawet występował kiedyś dział innowacji, znany coponiektórym. ale już nie występuje.

jak to bywa w dzisiejszym świecie, stała sie słowem-kluczem, motorem dla produktów, które promuje, wszystko dzisiaj może być innowacją, chociażby miał to być miligram więcej jakiegoś składnika znanego od wieków w jakimś preparacie. innowacyjnym oczywiście.

i najważniejsze - innowacja występuje zawsze z wykrzyknikiem, właściwą intonacją i akcentem. najlepiej wielkimi literami.

oczywiście są jeszcze wszelkie inne innowacje - bardziej tradycyjne - językowe, czy bardziej współczesne i nieznośnie trącące nowomową - biznesowe.
a co to słowo w ogóle znaczy? jak mówi pan kopaliński, któremu na szczęście wierzę wciąż bardziej, niż wikipedii:
innowacja wprowadzenie czegoś nowego; rzecz nowo wprowadzona; nowość; reforma.
Etym. - późn.łac. innovatio 'odnowienie' od łac. innovare 'odnawiać'.

więc, właściwie, ja też mam swoją innowację. całkiem lśniącą, jeszcze nie menopauzalną, całkiem nawet wręcz przeciwnie.
taką mam swoją stiwenowację.
ale to jest zupełna tajemnica, nie do reklamowania.
chociaz może jeszcze się zastanowię, czy nie uczynić jej kluczowym punktem promocji.

poniedziałek, 1 czerwca 2009