środa, 31 marca 2010

let's dance

dzisiaj oglądając ycd postanowiłyśmy z b nieodwołalnie, że zapisujemy się na tańce. już kiedyś próbowałam przeforsować pomysł zapisania się na pewne zajęcia w znanej już całkiem, również dzięki ycd, szkole tańca, ale kiedy b usłyszała ich nazwę, to się od razu oburzyła, i z przekąsem stwierdziła, że będziemy potem objeżdżać wszystkie dyskoteki "w okolicach trójmiasta". tym razem jednak mając jako oręż pozytywny komentarz ivt (dziękuję!), i skoro zapadła już jednak decyzja, że spotkania anonimowych alkoholików to nie jest to, czego nam trzeba, spróbowałam jeszcze raz. owszem, musiałam trochę się wysilić, pokazać stronę w internecie, i upewnić b, że nie, nie będziemy w koronkowej bieliźnie i szpilkach tańczyć przy rurze. trochę się uspokoiła, chociaż wciąż widzę, że coś jej nie leży.

postanowiłyśmy, że zaczynamy w przyszłym tygodniu. możecie na nas wysyłać esemesy.

aha, zajęcia nazywają się "sexy dance". ale b na wszelki wypadek kazała mówić wszystkim, że będziemy chodzić na krumpa.
;)

nite-nite.

wtorek, 30 marca 2010

różne inne dźwięki

dzisiaj przez otwarty balkon, oprócz odgłosów ulicy, i śpiewu ptaków, słychać też pana, co gra na saksofonie. pan stoi przy przejściu, na którym poległam tydzień temu. i gra.
i dzwoni dzwonek z gimnazjum naprzeciwko.
bardzo dziwna kakofonia.

za rogiem w bramie stoi heroinista i próbuje ogarnąć rzeczywistość chodnikową.
a przez witrynę pralni obok widać mój żółty płaszczyk, czekający grzecznie w rządku z innymi płaszczykami, aż go odbiorę.
a mi od słońca lecą łzy po policzkach.
i od tej mazi z kosmosu, co mnie znów zaatakowała. wcale nie jest różowa.

poniedziałek, 29 marca 2010

fervexowy zawrót głowy

w ogródku małego domku w kurorcie zatrzęsienie przebiśniegów i krokusów. wreszcie jest znowu jasno, kiedy wychodzę wczesnym poniedziałkowym wieczorem.
i znowu mam fervexowe sny.
wybaczcie, ale mam tyle myśli w głowie, że zupełnie nie mogę pisać. to taki paradoks. bo gdybym miała wtłoczyć te myśli w słowa, to by ich nie starczyło, biedaków. musiałabym je rozciągnąć do granic przyzwoitości. nadmuchać, ba, napełnić helem. musiałyby świecić kolorowymi światełkami i grać różne melodyjki. musiałyby mieć zapach portowego powietrza, i jeszcze jeden. i być miękkie i pluszowe w dotyku, jak świeżo wyprane w lenorze. i smakować jak oranżadowe bąbelki. a, i jeszcze musiałoby się od nich robić tak, jakby się wsiadało do najniebezpieczniejszej na świecie kolejki górskiej, nie zapinając pasów. koniecznie po obejrzeniu "oszukać przeznaczenie 3".
no mniej więcej tak by to jakoś musiało wyglądać.
więc przed użyciem należy przeczytać ulotkę lub się skonsultować. bo to nie fervex.
zaraz zaraz, na pewno dali tu jakąś ulotkę...

niedziela, 28 marca 2010

wastin' time



Otis Redding - Sitting On the Dock of the Bay

sobota, 27 marca 2010

obrazki na zajęcie głowy

a na nich:
dziewczynki w puzonie


krzyż na gdyńskiej kamionce


gdynia moje miasto



prawie zupełnie niewidoczna podwójna gdańska ekspozycja


i zupełnie niechcąca podwójna sopocka


i tu akuku, zgadnijcie kto to, w ulubionym do robienia zdjęć kiblu oczywiście

bardzo ciekawam wczorajszych, bo raczej będą niespodziankami.

piątek, 26 marca 2010

taki piątek

po tak długiej zimie nie mogę uwierzyć, że już jest wiosna.
co tam wiosna, dzisiaj to chyba lato.
ze spaceru z psem wróciłam z kurtką w ręku (bez obrażeń).
pies w końcu rozpoczął sezon balkonowy. pani też.
przez otwarty balkon słyszę, jak z boiska gimnazjum po drugiej stronie ulicy drą się chłopaki i dziewczyny. i chyba póki co bardziej mnie to cieszy niż przeszkadza.
jeszcze jeżdżą samochody, i w tym wszystkim, tak, śpiewają ptaki, i nawet da się je usłyszeć. a ja najbardziej lubię, jak śpiewają ptaki.

właśnie dzwoni dzwonek na przerwę. idę sobie zrobić drugą kawę.

czwartek, 25 marca 2010

stare przysłowie mówi

kiedy przychodzi wieczór, czas na dużo przeciwbóli.

raport ze zniszczeń

więc tak, po pierwszej porannej ocenie wygląda, że mam:
obite i obdrapane oba kolana,
zbite i opuchnięte i mega bolące to wystające miejsce na samej górze lewego uda, teraz jeszcze bardziej wystające,
zbity i opuchnięty lewy łokieć,
stygmaty na wewnętrznej stronie lewej dłoni, ale małe, właściwie nie ma się czym chwalić
(niezmiernie za to cieszy mnie fakt, że miałam ten odruch, dzięki któremu mam je na dłoni a nie na twarzy.),
lekko zapuchniętą twarz, ale prawie nie widać (bardziej pewnie od dwugodzinnego pourazowego rozpaczania nad własnym losem),
dosyć mocno bolący kark (tak, kark mi dziś dokucza najbardziej) i lekki ból głowy. może małe problemy z równowagą. ale to nic nowego.
zakwasy w jakichś zupełnie dziwnych miejscach, na plecach na przykład.
żółty płaszczyk w kolorze ciemnoszarym (przynajmniej dam go w końcu do czyszczenia),
obejrzany do końca czwarty sezon skinsów (w ogóle nie podobała mi się ta cała akcja z doktorem fosterem. i jakoś tak mało zapamiętałam chyba.),

głębokie postanowienie, że nigdy, przenigdy już nie będę jednocześnie iść przez miasto z psem na smyczy i słuchać muzyki w uszach, bo teraz już wiem na pewno, że kiedyś przez to zginę,

i kolejne wrażenia na temat ludzkiej znieczulicy, ale to już inna sprawa.

środa, 24 marca 2010

no to wykrakałam

całkiem naprawdę, z całym impetem, jaki potrafi wytworzyć pociągnięcie przez trzydziestopięciokilowego psa, rzucającego się na innego psa, właśnie uderzyłam twarzą w asfalt.
tym razem to ja będę miała stygmaty.
jest jeszcze opcja chyba jakiegoś wstrząśnienia mózgu, ale to w sumie nie wiem, czy poznam.

idę leżeć.
ament.

masakra w fotolabie*

pan w fotolabie jest ostatnio jakiś niemiły.
wyciągam z holgi na ladzie film, holgę odkładam na bok, film zaklejam na oczach pana i widzę coraz większy niesmak na jego twarzy.
film podaję panu i mówię, że poproszę o scrossowanie i zeskanowanie.
pan bierze film do ręki, przez chwilę się mu przygląda, obracając w palcach, stawia przede mną i pokazuje palcem miejsce, gdzie, tak, znowu źle się zwinął i trochę poszarpał i odstaje od rolki.

pan mówi do mnie bardzo poważnym, wciąż zniesmaczonym tonem:

- zdaje sobie pani sprawę z tego, że w tym miejscu MATERIAŁ będzie prześwietlony.

no i cóż na to może powiedzieć blondynka. uśmiecha się szeroko, jak zwykle, i mówi:

- tak, wiem, zawsze jest prześwietlony. :)

co ciekawe, uśmiech na pana nie działa zupełnie, pewnie jednak bardziej działa pokaleczony i potraktowany całkowicie nieprofesjonalnie i z pełną ignorancją i amatorszczyzną slajd 120.

jakoś taka zestresowana wychodzę, myśląc, co to będzie, jak przyjdę następnym razem.
stresują mnie niemili ludzie. (już wiem, że uśmiechanie się mam po mamie. kiedy byłam nastolatką, uważałam to za największy obciach, że była dla wszystkich miła i uśmiechała się w każdej, ale to w każdej sytuacji, nawet takiej, w której nikt inny się nie uśmiechał, bo i nie było ku temu powodu (jak wtedy, kiedy pojechałyśmy do renomy anulować mój, oczywiście niesprawiedliwie wlepiony, mandat), jakby uśmiech był sposobem na załatwienie wszystkiego. więc dziś ja mam dosyć podobnie. czasem działa. :)

***
wiem, że kiedy będę przechodzić obok TEJ restauracji hinduskiej, to się nie oprę, chociaż zmierzając w stronę gdańskiego dworca jeszcze się łudzę, że w ostatniej chwili czmychnę i jednak nie wejdę. no więc weszłam.
zamawiam to co zawsze.
po pierwszych dwóch łykach siłą woli odkładam mango lassi (którego jak się okazuje, nie powinnam pić) na stół, żeby od razu nie wypić całego przed jedzeniem.
na talerz nakładam sobie trzy kleksy sosów, czerwony-żółty-zielony, które potem i tak barbarzyńsko rozmieszam jak plakatówki, trzymanym w ręku naanem.
czekam, aż z lewej strony stolika moich uszu dobiegnie syczące skwierczenie baraniny z pieca tandoori (której na pewno nie powinnam jeść).

i odpływam.

wysiorbując przez słomkę resztki mango lassi, całą swoją uwagę skupiając na tym, by zrobić to jak najciszej, jestem gotowa ponieść wszelkie konsekwencje swojego czynu.


*to mógłby być tytuł jednego z najgorszych filmów świata.

wtorek, 23 marca 2010

uwielbiam niespodzianki

dzisiaj ktoś zabrał całe ciśnienie atmosferyczne. do tego nie wyspałam się zupełnie, leżę więc na kanapie i nie mogę ruszyć absolutnie niczym, a zwłaszcza klawiaturą laptopa, który spoczywa mi gdzieś powiedzmy na brzuchu.
nawet kawa się skończyła.
w przypływie desperacji postanawiam iść do sklepu. wtedy j pyta, czy nie chcę przejść się z nią na plan. bo dziś ostatnie zdjęcia w trójmieście. do tego plan za rogiem, w niejakim banku polskim. a każdy gdyniak, nawet taki urodzony w gdańsku, wie, że jest to miejsce nie lada.

idziemy więc trzeciego maja, wieje wiatr i pada deszcz, ja raczej wlokę się trzeciego maja, w żółtym płaszczyku i czapce, z red bullem w ręku, nie posiadając ani ułamka makijażu na twarzy, a nawet posiadając coś w stylu ujemnego makijażu - bo od kilku godzin wyglądam dokładnie tak, jakby ktoś właśnie przed sekundą wyrwał mnie z najgłębszego snu. tak się też od kilku godzin czuję. i zastanawiam się, tak się wlokąc, czy następny krok będzie właśnie tym, przy którym przewrócę się twarzą na chodnik i zasnę.

wchodzimy do banku, po cichu, żeby nie zakłócić ujęcia, i tam już ja nie mogę oderwać wzroku od wszystkiego naokoło. nie mogę też się nadziwić, że takie cudowne miejsce od lat stoi opustoszałe, bo ktoś, kto kupił tę kamienicę, siedzi podobno w holandii, i ma przysłowiowe wyjebane.




(mam ze sobą tylko komórkę. zombie nie noszą aparatów.)

a ja jednak proszę o zwrot tego ciśnienia, i w ogóle, o zaprzestanie znęcania się nad biednymi meteopatami.

poniedziałek, 22 marca 2010

think OUTSIDE the box

zdecydowanie bardziej emocjonująca od filmu "the box" była jazda samochodem z dż i m.

(chyba nawet zaryzykowałabym stwierdzenie, że bardziej emocjonująca była też wizyta w budzie z zapiekankami pod kinem.)

dż na pewno u siebie to jakoś ładnie wszystko wyłoży, co nie?

;)

niedziela, 21 marca 2010

niedzielny obrazek

wyrzucone z morza na plażę zwłoki słomianej marzanny
z powiewającą na wietrze chustką na głowie.

my step

piątek, 19 marca 2010

off

razem z wiosną (!!!!!!) zaczyna się zabawa w kotka i myszkę, a raczej pieska i hmmm, hycla, ze strażą miejską. na szczęście w sukurs przychodzą nam stare dobre żule, których coraz więcej okupuje spacerniakowe ławki. bardzo dobrze odwracają uwagę.

***

b zasugerowała, że tymi zajęciami, których szukamy, może mogłyby być spotkania anonimowych alkoholików... nie wiem sama, co o tym myśleć. to powiedziawszy, wychylam resztę czerwonego wina z kieliszka - wyczytałam, że jest bardzo wskazane przy mojej grupie krwi...

i chyba lecę na jakiś weekend.

czwartek, 18 marca 2010

"fajnie tańczysz"*

tradycyjnie już oglądamy z b you can dance. w pewnym momencie b mówi:
jezu, jak ja im zazdroszczę, że tak umieją tańczyć. [ja też]. chodź się zapiszemy na coś fajnego. musimy sobie znaleźć takie coś, wiesz, że jak będziemy wychodzić, to będziemy czuć adrenalinę, zmęczenie i (uwaga, tadam tadam)... szczęście.
no tak, mamy już swoje wymagania. w końcu jedna, jak wiadomo, prawie trzydziestoletnia, a druga to już w tak zwanym wieku chrystusowym. nie wszystko przejdzie.

***

stoimy z b na balkonie i patrzymy na świecący neon nordei, taki sam, jaki widać z mojego balkonu. gadamy o tym, jak było rok temu. wtedy też oglądałyśmy you can dance, ale w mojej najmniejszej na świecie klitce w niejakim domu kombatanta. a rok wcześniej, też u mnie, jeszcze w kurorcie. kiedy jeszcze wszystkie moje rzeczy leżały w kartonach. rozmawiamy sobie o tym, jak każda z nas jest w zupełnie innym miejscu, niż rok temu. i nie chodzi bynajmniej o geografię.
i jak, od jakiegoś czasu, każdy rok jest inny.

zastanawiamy się, gdzie będziemy oglądać ycd za rok.

no właśnie, co będzie za rok?


***

potem za to był kill bill. a b udekorowała wyciągnięty z sypialni telewizor, specjalnie na inaugurację sezonu.



*to jeden z naszych ulubionych cytatów z prowadzącej.

niuch niuch

pańcia, czujesz?
wiosna jak nic.

środa, 17 marca 2010

uff

ze zdumieniem stwierdzam, że po wizycie w dwóch dawno nie odwiedzanych miejscach, czuję się tak, jak ostatnio się nie czuję - jest 19 i najbardziej chciałabym pójść spać.
wizyta w fabryce spowodowała tik lewej powieki i napompowanie powietrzem, które właśnie spuszczam, myśląc sobie, w obcym języku, i sooooo know why i left. bezpośrednim następstwem wizyty w fabryce była wizyta w galerii bandyckiej, w celu zniwelowania skutków wizyty w fabryce przy pomocy karty kredytowej. w ten sposób stałam się szczęśliwą posiadaczką dawno wymyślonych i całkowicie sztucznych pereł na szyję. i kolejnej bransoletki, chyba nie mogę już żyć bez bransoletek, nawet dzisiaj wymyśliłam, że mogłabym je zacząć nosić na prawej ręce, chociaż wiadomo, że tego nie robię, ale na lewej się już nie pomieszczą. hmmm, nawet trochę zaczęła mnie kręcić myśl o połączeniu blizny z bransoletkami. ale nie wiem jednak, czy jestem na to gotowa. czy kiedykolwiek będę.

niby mnie to wszystko nie rusza, a jednak odchoruję, co mam do odchorowania. i lecę do b oglądać you can dance, jeszcze nie widziałam żadnego odcinka w całości, a już chyba mam swojego ulubieńca.

ament.

wtorek, 16 marca 2010

constant surprises

psie zaloty

pani niejakiego jamnika filona jest wyraźnie niezadowolona, że nas spotyka na spacerniaku, i nie omieszkuje tego odpowiednio głośno zakomunikować.

- no nie, NASTĘPNA z cieczką. chodź filon, idziemy, przecież to zwariować można.

filon natomiast ani myśli iść gdziekolwiek za swoją panią, gdyż właśnie stojąc na tylnych łapkach, przednimi próbuje dosięgnąć grzbietu figi, co ledwo ledwo mu się udaje. figa, jak to figa, ocenia, że to całkiem niezła zabawa. ale filon zupełnie co innego ma na myśli.

no to przez następne trzy tygodnie wszystkie psy na spacerniaku nasze. tylko czekać, aż spotkamy niejakiego amora, to dopiero będzie.

"stukam, telewizor, sygnał nie dociera"

żeby obejrzeć telewizor w szpitalu, trzeba użyć takiego czegoś.

i ja tego trochę nie rozumiem. no ale właściwie czemu się dziwić, skoro tam lekarz może dokonać kasacji. czy w sumie można dokonać kasacji lekarza, też nie rozumiem do końca.


siedząc na sraczkowatej skórzanej sofie i czekając na powrót mamy z tomografii, przeczytałam za to o misji i wizji oddziału wewnętrznego. (i jeszcze o polityce jakości i innych podobnych). hasło owej misji brzmi tak:

Twoje zdrowie - nasze zadanie
Twoja wola - nasze działanie

no i proszę ocenić samemu.

i proszę jeszcze o doktora house'a, bardzo jest nam potrzebny.

w gdyńskich autobusach za to można sobie do woli oglądać telewizor zawieszony przy suficie, tylko dosyć dziwne rzeczy tam pokazują. ale za to w drodze do szpitala dowiedziałam się z takiego telewizora, jak otwierać wino bez pomocy korkociągu. normalnie, trzeba zawinąć butelkę w szmatę, uprzednio zdjąwszy oczywiście folię z szyjki, i dnem butelki uderzać o drzewo. i widziałam, wyszedł ten korek. co za ulga, nie trzeba będzie już robić tulipanów o murek...

***

dopada mnie chyba jakaś całkiem szczególna bezsenność. czasem myślę sobie, że nadawała bym się na główną bohaterkę jakiegoś filmu. jak jadę tą eskaemką o 23 ze stacji gdańsk przymorze-uniwersytet do stacji gdynia główna i palą się te wszystkie światła za szybą a w tle lecą piosenki. wczoraj nawet śniło mi się, kiedy w końcu zasnęłam, że byłam holly golightly, ale poranne przejrzenie się w lustrze nie pozostawiło żadnych złudzeń. swoją drogą, nie pamiętam, kiedy ostatnio śniło mi się, że jestem kimś innym. chyba za dużo tej audrey...

poniedziałek, 15 marca 2010

bierz co chcesz, nawet deszcz

kiedy byłam małą dziewczynką, byłam przekonana, że wystarczy odpowiednio długo nosić na nosie klamerkę od prania, żeby pozbyć się znienawidzonego, odziedziczonego po babci, dołka w tymże. (w tym postanowieniu nie wytrwałam, bo dosyć bolało. a do dołka się przyzwyczaiłam.)

nic dziwnego, że wierzyłam w takie rzeczy, skoro wierzyłam też na przykład w to, (ale uprzedzam, że to z winy dorosłych, którzy strasząc mnie różnymi rzeczami próbowali sprawić, żebym przestała być największym niejadkiem na świecie, którym byłam - tu dowód, kto miał najchudsze nogi w całej klasie - i jak przystało na porcelanową i chudą jak patyk blondyneczkę, najbardziej ze wszystkiego lubiłam jeść suchą bułkę), że jak nie będę jadła, to żołądek mi się przyklei do kręgosłupa. w związku z czym codziennie przed pójściem spać oceniałam palcami odległość od brzucha do pleców, sobie tylko znanym wzorem obliczając ilość godzin, na jaką wystarczy mi jeszcze własnego ciała, za każdym razem upewniając się, że tak, jeszcze jutro rano obudzę się żywa.

dzisiaj mam lat 30 (boże, ja chyba CHCĘ już mieć te 30 lat!) i wiem, że jak się czegoś naprawdę, ale tak naprawdę chce, to wszystko da się załatwić. czasem tylko trzeba dobrze pokombinować.

na pewno się da.

(szkoda tylko, że to nie działa na zasypianie.)

sobota, 13 marca 2010

hotelworld

dawno miałam w głowie taki wpis, w końcu dzisiaj, po sporej dawce inspiracji, jakoś tak sam mi się napisał.
więc tak.
uwielbiam się przemieszczać. statkiem, pociągiem, samolotem. lubię być w drodze, gdzieś od a do b, pomiędzy, nie wiadomo gdzie.
lubię dworce, lotniska, porty. patrzeć na płytę lotniskową i czekać, aż zawołają pierwszych pasażerów z priority boarding.
uwielbiam pokoje hotelowe. ten moment, kiedy zmęczona podróżą wkładam kartę w drzwi i stawiam walizkę przy łóżku. rozglądam się, sprawdzam widok z okna.
siadam na łóżku, uwielbiam hotelowe łóżka i te gruuube kołdry i poduszki w sztywnych białych poszewkach. tak dobrze się w nich śpi.
lubię schodzić rano na śniadanie, i patrzeć na innych ludzi, którzy już siedzą przy stolikach, zastanawiać się, skąd są, co robią.
would you like some more coffee yes please.
wychodzić na miasto, całkowicie incognito. iść na kawę i ciastko, patrzeć przez szybę.
być na chwilę zupełnie obca.
to tak, jakby być poza czasem. w jakimś równoległym świecie.
lubię takie pozaczasowe wypady.




piątek, 12 marca 2010

happy b-day

z b mamy taką samopomoc terapeutyczną na gg. kiedy któraś z nas, dość cyklicznie i naprzemiennie, ma trochę gorzej z tym, że jest b, albo mną, nadaje ten fakt na komunikatorze, a druga ma za zadanie delikatnie, acz stanowczo potrząsnąć drugą, wszystko wytłumaczyć i dać lekkiego kopniaka na wyprostowanie. zawsze działa. żadnego tam przesadnego głaskania po główce. w końcu jesteśmy już dużymi dziewczynkami. a b, to jest nawet ode mnie większa. chociaż wcale po niej nie widać.
no właśnie, b ma dzisiaj urodziny. i jest najzajebistszą b, jaką znam.

czwartek, 11 marca 2010

stan na 11.03.2010

• przypadek 1. wczoraj. pierwszy raz od jakichś siedmiu lat posiadania bankowego konta internetowego, zapomniałam numeru, co go potrzeba, żeby się zalogować. nie żebym jakoś szczególnie bardzo chciała zaglądać na to konto. no ale już położyłam palce na tej klawiaturze, czekając na odruchowe skierowanie się ich we właściwe miejsce. no i właśnie nic. czekam, i czekam. i ni cholery nie mogę sobie przypomnieć, jak to szło. pustka po prostu. po kilku nieudanych próbach, postanawiam wyjść z domu, i akurat w windzie mi się wszystko odkleja. no nic, dziwne po prostu.

• przypadek 2. dzisiaj, godzina 10.30 (mogę koloryzować), spaceruję sobie z psem po spacerniaku. konstatuję w pewnym momencie w panice (nie wiem czy tu aby jakiś oksymoron nie nastąpił), że nie mam kluczy do mieszkania w kieszeniach płaszcza. nie mam ich też w kieszeniach bluzy ani spodni ani żadnych innych kieszeniach, bo innych kieszeni już nie mam. wracam więc czym prędzej dokładnie tą samą drogą, którą przyszłam, w nadziei, że w razie czego zauważę mój jaskrawoniebieski brelok gdzieś porzucony, a może jednak zostały gdzieś w pobliżu śmietnika, w którym wyrzucałam śmieci, najlepiej może zostawiłam je po prostu w furtce od tegoż śmietnika (bo przecież nie wyrzuciłam ze śmieciami...?). kiedy zziajana i z sercem na ramieniu wpadam na podwórko, z zamka od furtki do śmietnika zwisa pęk moich kluczy z niebieskim plastikowym ludzikiem z lizbony. uff.
najwyraźniej postanowiłam po prostu, że akurat tam będzie dla nich najlepsze miejsce.

jest jeszcze cała masa różnych innych mniej spektakularnych rzeczy.
więc gdyby ktoś chciał mi w najbliższym czasie coś bardzo ważnego powierzyć, to chwilowo chyba nie polecam.
za radą, którą dał mi dziś p, lepiej zjem sobie trochę magnezu.
albo naprawdę, kiedy robię cokolwiek innego, nie powinnam myśleć o tych, niebieskich. przecież wiadomo, jak to się kończy.

jak powiedziała wczoraj alicja, "curiouser and curiouser".

no i jeszcze o alicji właśnie. pomyślałam sobie, że ten film jest po prostu idealny. naprawdę miałam nadzieję, że się w ogóle nigdy nie skończy. i czułam się jak dziecko w tym kinie (facebook mi wczoraj obwieścił, że jestem dziecinna, i chyba zaczynam się z tym zgadzać...). jakbym była tam, w środku (nie wiem, czy to tylko zasługa okularów 3D, które potwornie mi przeszkadzały, co potęgował fakt, że natychmiast po zajęciu siedzenia dostałam jakiejś okropnej reakcji alergicznej, zapewne na dawno nie chłoniętą klimatyzację - no bo przecież nie popcorn - która w tym kinie wyjątkowo dawno chyba nie była czyszczona, co potwierdziła również j, która ledwo dotarła do domu z soczewkami w oczach. dopóki całkowicie nie zapomniałam i o okularach, i o swędzeniu całej twarzy i pociąganiu nosem i chrząkaniu i wszystkim innym.) aż do samego końca, kiedy to napłynęły mi rzewne łzy do oczu, kiedy kapelusznik powiedział do alicji "you could stay", i nic na to nie mogłam poradzić.
a poza tym, znowu użyję tego słowa... piękny (tego można było się spodziewać). w absolutnie każdym szczególe. (nie mogłam oderwać oczu od sukienki alicji, którą dostała na dworze czerwonej królowej). genialne postaci (genialna helena i johnny, ale tego nawet nie trzeba pisać), efekty, wszystko. taka właśnie powinna być alicja w krainie czarów. nie zawiodłam się ani trochę.

środa, 10 marca 2010

byłam w krainie czarów

i wcale, wcale nie chciałam stamtąd wracać.


...i popłakałam się jak dziecko.

na razie tyle.

"jesteś rakieta"

powiedział do mnie wczoraj czteroletni tymek.
nie no w sumie chyba komplement.

(nazwał mnie jeszcze "pani naucycielka balonik". to już nie wiem, jak traktować.)

i sprzeczał się ze mną, że jestem taaaka malutka. a on jest większy, bo ma czternaście lat.
to chyba, póki co, największa liczba, jaką potrafi sobie wyobrazić.

:)

wtorek, 9 marca 2010

a mówili, że to dopiero w 2012

nie wiem, zepsuł mi się kosmohełm czy jak, ta grawitacja mi nie daje spokoju.
(wiesza się na mnie, ciągnie na ziemię za poły wiosennego płaszcza, bo tam, wysoko, latam już tylko w wiosennym).

z własnej, nieprzymuszonej woli i we własnym interesie zrobiłam sobie TABELKĘ W EXCELU. taką, co sama liczy.
(żeby nie było, że mój certyfikat z zarządzania projektami bez sensu leży w szufladzie).

koniec świata, chyba właśnie nastąpił.
teraz, to już naprawdę wszystko się może zdarzyć.

poniedziałek, 8 marca 2010

w kamiennym kręgu

po półrocznym odwyku znów wpaść w sidła własnych hormonów, i to dokładnie w dzień kobiet - dość zaskakujące.

pobudka

"a jakby tak człowiek po obudzeniu wyglądał jak holly golightly."
wzdycha dupa patrząc w lustro na zapuchnięte oczy i fryzurę na piorun w rabarbar.
"przecież nawet wstajemy o podobnych porach."

z cyklu cytowanych myśli wieczornych

Holly: You know those days when you get the mean reds?
Paul: The mean reds, you mean like the blues?
Holly: No. The blues are because you're getting fat and maybe it's been raining too long, you're just sad, that's all. The mean reds are horrible. Suddenly you're afraid and you don't know what you're afraid of. Do you ever get that feeling?
Paul: Sure.
Holly: Well, when I get it, the only thing that does any good is to jump in the cab and go to Tiffany's. Calms me down right away. The quietness and the proud look of it; nothing very bad could happen to you there. If I could find a real-life place that'd make me feel like Tiffany's, then - then I'd buy some furniture and give the cat a name!

z filmu Breakfast at Tiffany's

niedziela, 7 marca 2010

leniwo-niedzielny strumień świadomości

myślę, że nie napiszę nic i nie.
myślę też, że chciałabym mieć jakąś czarną bluzkę. od dawna chciałabym mieć, bo nie mam. czarny nie występuje w mojej szafie z bluzkami już w ogóle. podobnie jak brązowy, ale to z tego powodu, że nigdy nie występował i mógłby dla mnie nie istnieć. chyba, że w połączeniu z turkusem, bo to ładne połączenie.
a czarny jakoś się wyniósł i nie mogę go sprowadzić z powrotem. a taką jedną fajną czarną bluzkę naprawdę mogłabym mieć...

no nic. na mojej najzajebistszej na świecie zielonej lampie osiedlił się motyl. zielony. to z nowości.


i na koniec zagadka - gdzie to jest?



no a ja sobie tu jeszcze po prostu poleżę.

sobota, 6 marca 2010

obrazki z sobotniego spaceru po mieście





(oj tam, że nieostre, przecież to siedemdziesiąty rok.)

sentymentalne wycieczki muzyczne

no bo tak się składa, że wybieram się dzisiaj na pewną imprezę. występ niejakiego roni size'a, który jest dla mnie kolejną z imprez, na którą nie wypada nie pójść z powodów czysto sentymentalnych bardziej niż stricte muzycznych. ot, bo miałam tę pierwszą płytę jak miałam 18 lat, i pamiętam, że zapewne dzięki któremuś z kolegów k, mieliśmy jakieś jej dziwne wydanie z japonii, czy cholera wie skąd, w każdym razie zupełnie inne niż to europejskie. kiedy sobie dzisiaj odpalałam jakieś stare kawałki z "new forms" na youtubie, to upewniłam się, że nie zapuściłabym sobie już tej płyty ot tak, do posłuchania. co nie zmienia faktu, że bardzo chętnie zobaczę roniego na żywo.
zapuściłabym sobie za to inną płytę, w którą roni był zamieszany. chociaż z nią też mam kompletnie sentymentalną historię.
sylwester 98* w gdyni, u rudej matki karmiącej, która oczywiście wtedy nie była matką karmiącą, a nawet w ogóle żadną matką. pamiętam bardzo dobrze, jak już późno późno w noc siedzieliśmy w pokoju rudej rodziców. z k, którego poznałam kilka miesięcy wcześniej, i z którym spędziłam jeszcze 8 kolejnych sylwestrów, ale już żadnego w gdyni. i z j, którą też poznałam tamtego roku, i z którą następnego sylwestra spędziłam dokładnie 10 lat później.
był włączony telewizor, i na jakimś kanale muzycznym, którym zapewne był niejaki atomic tv, poleciał ten teledysk. i do tej pory, breakbeat era kojarzy mi się z k, j i tamtym sylwestrem.



*mieszają mi się te dekady, zawsze, kto zdążył przeczytać 2008, mógł pomyśleć, że naprawdę jestem w niezłym kosmosie. ale nie, nie napisałam tego posta z przyszłości. ;)

czwartek, 4 marca 2010

post scriptum

okazuje się, że kiedy zaczynam myśleć o niebieskich migdałach, to już jest koniec.
myślenie o niebieskich migdałach zajmuje mi całą pamięć operacyjną.
myśląc o niebieskich migdałach, nie mogę już robić niczego innego.

no, mogę jeszcze leżeć.

i to jest dopiero niezły kosmos.

the limits of ...

zastanawiam się ile rzeczy mogę robić na raz. jestem nawet całkiem zaskoczona.
słuchać piosenki i jednocześnie śpiewać - to proste. i jeszcze podrygiwać do rytmu. luz. każdy tak robi.
wszystko to robić, leżąc na kanapie. spoko.
nawet herbatę da się zrobić. oczywiście wtedy trzeba wstać i robić to wszystko w kuchni, patrząc w okno.
ale wracając z herbatą do leżenia, podrygiwania, słuchania i śpiewania.
na nogach mieć laptopa, a powiedzmy trochę bardziej w kierunku głowy, otwartego niejakiego moleskina (to taki notes, dla tych, co nie znają). a w zębach długopis.
jednocześnie pisać bloga. da radę. tylko muszę wtedy przestać śpiewać.
w tym samym czasie, wymyślać nazwę firmy - tu już zaczynają się schody.
(zrobiłam sobie nawet plik na kompie, ale i tak oczywiście zapisuję długopisem na moleskinowych kartkach).

i tu chyba osiągam granice.
bo czego jak czego, ale filmu żadnego to ja już tak nie obejrzę.

to będzie długi post

kiedy pielęgniarki przychodzą administrować leki i mierzyć temperaturę, na sali robi się od razu wesoło.
jedna pielęgniarka podłącza mamie kroplówkę, a druga wychodzi na korytarz, bo dzwoni do niej mąż. po chwili z korytarza słychać:
- a ty w ogóle wiesz co masz szukać??!
i tu następuje sekwencja komentarzy z sali:
druga pielęgniarka - ulcia, a który facet wie czego ma szukać!
moja mama - i gdzie!
starsza pani z łóżka na przeciwko, właśnie wybudzona ze snu - bo jak nie bije to wątroba gnije!

...

* * *

no i muszę o jarmuschu. ale dopiero dzisiaj, gdyż musiałam przemyśleć. bo wyszłam z klubu filmowego (który jest najniewygodniejszym na świecie miejscem do oglądania filmów i mam tam repertuar czterech pozycji siedzących, które muszę co jakiś czas zmieniać) będąc w stanie, który chyba najlepiej oddaje angielskie słowo "baffled". ale już trochę przemyślałam, chociaż chyba muszę go obejrzeć jeszcze jakieś cztery razy.
i tak:
jest piękny. zdjęcia są tak powalające, że mogłabym tam siedzieć i gapić się i gapić i nic by mi te niewygodne siedzenia w klubie filmowym nie przeszkadzały. właściwie to tak jakby oglądać niekończący się set zajebistych fotografii. niesamowite kolory (ujęcie, kiedy główny bohater jedzie windą!), niezwykłe kadry. piękny.
jest takim filmem, jakie lubię najbardziej. w którym się można zanurzyć, i z którym się płynie, w jakimś zupełnie innym filmowym wymiarze. i nic nie trzeba robić, tylko patrzeć i słuchać.
(jak mówi bohaterka, grana przez tildę swinton: sometimes i like it in films when people just sit there, not saying anything.)
jest dziwny. momentami nawet jakby lynchowski (a lyncha lubię). zwłaszcza w końcówce.
(nawet j powiedziała do mnie w pewnym momencie "ty, ten jarmusch to taki bardziej lynch".)
ta końcówka właściwie gdzieś mnie wybiła z tego rytmu, którym sobie płynęłam przez pierwszą co najmniej godzinę. jeszcze nie wiem, co o tym myśleć. po prostu chyba obejrzę jeszcze raz. :)
jest takim filmem, który zostawia w głowie strasznie dużo myśli po wyjściu z kina. dużo obrazów i dźwięków. i jeszcze długo nie można się ich pozbyć.

i chyba zgodzę się z jednym kolegą. że jest po prostu genialny.

a o czym jest?

- how the fuck did you get in here?
- i used my imagination.




środa, 3 marca 2010

wilkołacza mądrość

już noc.
j i p wrócili właśnie z filmu o wilkołakach, a ja jeszcze usilnie myślę nad jednym zdaniem, zanim się położę spać.
po krótkiej wymianie zdań, raczej niepochlebnych, na temat filmu, jaka następuje w przedpokoju, p zagląda jeszcze do mnie i mówi tak:
- pamiętaj karolina, jak ktoś cię kiedyś ugryzie w szyję, to od razu strzelaj sobie srebrną kulkę w czoło. zaoszczędzi ci to wielu niepotrzebnych kłopotów.

przekazuję więc dalej, może komuś jeszcze się przyda.

wtorek, 2 marca 2010

prawdziwe rano

rozmowa przy śniadaniu.
zadaję j, która jest jednak tą polonistką, pytanie językowe, które mnie ostatnio trochę dręczy.
- jak jest kolor pomarańczowy, to to jest poprawnie, że się mówi "pomarańcz", czy jednak powinno się mówić "pomarańcza"?
j się zastanawia, (p wtrąca z angielska "orange", chyba w ramach ćwiczenia swojego vocabulary, oraz po prostu w ogóle zabrania głosu, ale oczywiście niczego to nie wnosi do dyskusji), i dochodzi do wniosku, że chyba jednak "pomarańcz" jest ok. po czym zupełnie normalnym tonem wygłasza zdanie:

- ja to w ogóle nie lubię takich wersji tych słowów.
...

(następuje ogólny nieopanowany śmiech, świeci słońce, i coraz bardziej się z tego wschodu przesuwa)


to ja sobie trochę posiedzę w tym kosmosie, dobra?

poniedziałek, 1 marca 2010

czy jest tu jakiś doktor house?

siedzę przy łóżku mamy w szpitalu. na łóżku obok leży około sześćdziesięcioletnia kobieta. z gatunku tych, co ciągle mówią, i wiedzą, kto gdzie leży i gdzie kto właśnie umarł. przez jakiś czas mierzy mnie wzrokiem, i mówi, ni to do mojej mamy, ni to do mnie:
- no, mój syn, to za wcześnie dzisiaj był.
ja w lot zrozumiałam, co się święci, ale moja mama ostatnio nie jest zbyt błyskotliwa. więc pyta:
- jak to za wcześnie?
- no bo by się poznali. może by coś z tego było... różnie to się dzieje.
i do mnie:
- ale pani to jest jeszcze młodziutka. bo mój syn to ma już 37 lat.
wyprowadzam ją z błędu (nie wiem czemu ostatnio wszyscy mnie traktują jak studentkę). kiedy usłyszała, że mam za chwilę, ehm, trzydzieści, zabłysło jej oko.
- a nie, to jeszcze nie tak źle. mój mąż był ode mnie o 11 lat starszy. ja miałam 20 a on 31. moja mama nie akceptowała tego małżeństwa. ale ja chciałam mieszkać w sopocie.
na co moja mama odpowiada ze swoją nadwyrężoną błyskotliwością, wskazując na mnie:
- noo, ona też chce mieszkać w sopocie.
- a jest gdzie mieszkać...
i usłyszałam o wszystkich zaletach syna, że jest inżynierem, że musiał zmienić pracę, i teraz mniej zarabia, ale zarabiał więcej, i ma oszczędności.

no nic, muszę uważniej wybierać godziny wizyt u mamy.
ale mam nadzieję, że długo tam nie poleży. chociaż wciąż nic nie wiadomo.
podobno no news is good news. tego, póki co, się trzymam.


***

dziękuję za wysłanie mnie w kosmos.


pierwszy marca

i likwidują