piątek, 19 lutego 2010

eskaemkowy kaowiec

wsiadłam w eskaemkę na drugi koniec świata, czyli do gdańska, czasem zwanego śmierdzącym. usiadłam naprzeciwko, jak potem zresztą zostało potwierdzone w rozmowie, studenciaka, czytającego książkę. na następnym zaś przystanku wsiadł pan. taki pan z przepitą facjatą i charakterystycznie zachrypniętym głosem, jaki mają miejscy mądrale, wystający z piwem pod monopolami, i nader często używający zwrotu "kierowniczko". wiem, jaki miał głos, gdyż prawie natychmiast go usłyszałam (chociaż miałam słuchawki na uszach, które do końca tam pozostały, bo nie miałam za bardzo ochoty zostać wciągnięta w tę sytuację. chociaż pan próbował. ale co nieco słyszałam.). pan bowiem spojrzał na studenciaka i jego książkę, i zapytał:
- a do łopaty to kto pójdzie?
to pytanie generalnie nadało ton rozmowy, w którym pan, w bardzo humorystyczny i, jak się okazało, całkiem elokwentny sposób, wykazywał kompletny bezsens uczenia się czegokolwiek. (raz po raz nawet rozglądał się po przedziale na czytających różne rzeczy ludzi, i pokazując ostentacyjnie ręką, mówił "i po co oni się tak uczą?")
studenciak chyba koniec końców nie został przekonany, ale wdał się w dialog. a właściwie głównie monolog. o tym, jak ów pan przez trzy lata sam uczył się angielskiego, 30 lat temu, z podręczników i płyt winylowych.
- i jak pan myśli, nauczyłem się?
- no jasne.
- trzy lata ze sobą walczyłem. i z lustrem. with the mirror.
i ręką wskazując kolejnych pasażerów w najbliższym otoczeniu, zaczął wyliczać:
- i am, you are, he is, she is.
(co ciekawe, wtrętów po angielsku było więcej, i były już one całkiem bardziej skomplikowane. z tego, co zrozumiałam, cytował czyjeś przemówienie. ale więcej z owej angielszczyzny nie złapałam, a i pan mówił akcentem dokładnie takim, jak pani w "misiu", wołająca przez mikrofon pasendżera stanisława palucha.)

potem pan jeszcze udowadniał, jak dzisiejsza młodzież ma kompletnie bezsensowne życie. oprócz tego, że, jak już zostało ustalone, bez sensu uczy się czegokolwiek.
- kiedyś to było wesoło. z zomowcami się trzeba było bić. i panie, taki zomowiec mnie kamieniem, ja go butelką, on mnie kamieniem, ja go butelką. wesoło było.

potem pokazywał coś jeszcze na przystanku gdańsk żabianka, ciągle coś pokazywał. a potem studenciak, jak to studenciak, wysiadł na stacji gdańsk przymorze-uniwersytet, a nasz bohater, widząc, że ze mną nic nie wskóra, bo nie słyszę, zaczął męczyć starszego pana, który dosiadł się obok mnie, kiedy ten sięgnął po leżący nieopodal egzemplarz "metra" cały ozdobiony długonogimi modelkami, reklamującymi kolekcję sonii rykiel dla h&m.
-panie, tam nic nie ma, same nogi. szkoda lasów.
niestety starszy pan okazał się mniej responsywny niż studenciak, i koniec końców, po jeszcze kilku nieudanych próbach, wśród których znalazła się między innymi opowieść o tym, jak nasz bohater uczył się jeździć samochodem na pasie startowym na zaspie (oczywiście przejeżdżaliśmy wtedy właśnie przez stację gdańsk zaspa), zobaczył kanarów i z wyjątkowymi okrzykami radości ruszył w ich kierunku i dalej już nie wiem, o co chodziło.

a właściwie trochę nawet żałuję, żem te słuchawki na uszach miała.

4 komentarze:

  1. Żałuj, żałuj, czasem w eskaemce mozna się setnie ubawić. A propos Stanislawa Palucha, ostatnio przeżyłem coś takiego na lotnisku. Pani przez megafon wołalała "Pasangera Dżuliana Hmelewsky", który natychmiast ma się zgłosić do odprawy. Brzmiało bardzo zabawnie. Tylko to, co nastąpiło później było już znacznie mniej smieszne...

    OdpowiedzUsuń
  2. :) transport publiczny bywa bardzo pouczający :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Wojtek Carrfour20 lutego 2010 17:34

    Mozna sie tez dowiedziec, bardzo często, o chorobach z jakimi przyszło się zmagać rozmówcom. Ale ten dżentelmen to rzeczywiście swego rodzaju okaz :))))

    OdpowiedzUsuń
  4. Ty Wojtek, a Ty weź się naucz pisać swoje nazwisko lepiej ;)

    OdpowiedzUsuń