Dokonałam ostatni obserwacji mianowitej:
Dotyczy dźwięków obserwacja owa. Dźwięków, które towarzyszą mojemu życiu. Dźwięków miejsc. Dźwięków miasta. Ponieważ mieszkam wysoko, wysoko, to jest tu zadziwiająca cisza. W Sopocie też było wysoko, ale było prawie w lesie, więc było dużo ptaków słychać. Dzięcioły (takie co to na przykład w ścianę wieżowca z rana stukały), sójki (bo dzięki mieszkaniu tam nauczyłam się rozpoznawać kilka rodzajów ptaków, których wcześniej nie potrafiłabym nazwać). Wrony czy tam kruki, to nie wiem, ale te co nas rozdziobią. I kawki. I małe sikorki i inne jeszcze takie mniejsze. I czasem te durne gołębie. I dzwony z kościoła co godzinę i trąbki o 21.
A teraz, poza durnymi gołębiami, co też się czasem zdarzają, i ptakami innymi miejskimi takimi, i poza odgłosami industrialnymi, karetkami, pociągami, samochodami, ten główny dźwięk, to odgłos mew. Dźwięk, który straszliwie lubię. Taki dźwięk, który mówi, że gdzieś niedaleko zaraz jest morze. To jest coś, co bardzo polubiłam, ten dźwięk, który teraz kojarzy mi się z porannym wychodzeniem z domu, kiedy było jeszcze ciemno, ale na szczęście już się robi jasno.
Te dźwięki strasznie jakoś wiążą mi się z miejscami, przyzwyczajają mnie do nich, bardziej chyba niż cokolwiek innego.
I tak zawsze zastanawiałam się, że gdybym miała wybrać jedno z dwojga – słuch albo wzrok, to nie potrafiłabym dokonać tego wyboru. Tak jednoznacznie, nie potrafiłabym. Na pewno nie potrafiłabym żyć bez dźwięku, bez muzyki. W ciszy. I żyć bez obrazu, bez kolorów, tych wszystkich miejsc na świecie, ludzi, morza… W ciemności. Też sobie nie wyobrażam.
Takie tam, kolejne bezcelowe rozmyślania.
Gadam se do bloga.
To będzie chyba refleksyjny tydzień, hehe.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz