czwartek, 29 kwietnia 2010

środa, dwudziestego ósmego, pełnia



więc byłam w biurze parafialnym. and computer said no. ale po kolei.

wchodzę do tego budynku, do którego chodziłam jakieś 20 lat temu na katechezy, i nie bez dreszczyku niepewności odnajduję drogę do ukrytej w ciemności, wyłożonej wylakierowaną boazerią, klaustrofobicznej poczekalni, w której siadam na jednym z ponumerowanych, składanych drewnianych foteli, pewnikiem odzyskanych z kina goplana.
oprócz mnie siedzi tam jeszcze pan biznesmen z laptopem i dwie pary.
ze środka wychodzi pan z pytaniem "może państwo podpiszą". okazuje się, że chodzi o komitet wyborczy jarosława kaczyńskiego, wszyscy obecni odmawiają.
zaczynam już całkiem na poważnie zastanawiać się, czy mówi się "dzień dobry", czy raczej "niech będzie pochwalony", ale postanawiam zdać się na obserwacje tych przede mną.

więc odczekuję swoje i w końcu wchodzę, najpierw dwukrotnie próbując - raz wycofuję się, widząc, że ksiądz rozmawia przez telefon, drugi raz ustępuję miejsca panu dostarczycielowi wina mszalnego, który jeszcze z księdzem musiał się rozliczyć, drżącym głosem i trzęsącymi się dłońmi.

"pani wejdzie." w końcu.
pani wchodzi.
(kwestia dość znacząca, biorąc pod uwagę to, jak wieczorem, wybrawszy się wraz z m o-o i f do żabki przed ycd, odstawiłyśmy w okolicach nadbulwarowych młodzieżowy happening, a poproszona przez m o zapalniczkę młodzież, na oko co najmniej osiemnastoletnia, odpowiedziała "możemy nawet dać PANI papierosa", czaicie ten dramat).

więc przez chwilę, siedząc po drugiej stronie, dokładnie naprzeciw księdza, próbuję złapać z nim jakikolwiek kontakt wzrokowy what-so-e-ver. nie cierpię rozmawiać z ludźmi, którzy chociaż na chwilę nie spojrzą mi w oczy. więc po odniesieniu całkowitej klęski na tym polu, uznaję, że the time is now i nigdy indziej, i mówię, że potrzebuję zaświadczenie, że mogę być matką chrzestną.
odpowiedź jest krótka i szybka:
- gdzie pani mieszka.
odpowiadam, że w gdyni, co okazuje się nie wystarczające, bo chodzi o parafię. i okazuje się też, że moje miejsce zamieszkania, kiedy już je precyzuję, wiąże mnie z zupełnie inną parafią - tą w tym dziwnym kościele, pod wezwaniem najświętszego serca jezusowego, który mijam codziennie w drodze na spacerniak.
więc prostuję, że nie, że jestem zameldowana w ogóle gdzie indziej, ale że właśnie tu, tu, w tym kościele, w tej parafii, byłam chrzczona i bierzmowana.
ksiądz na to wygłasza zadziwiająco niezrozumiały wywód. wciąż nie patrząc mi w oczy. coś o tym, że od bierzmowania, to wiele mogło się zmienić. preferencje religijne (jakkolwiek to nazwał, nie pamiętam), głowa, intelekt. trzy razy mogła pani wyjść za mąż od bierzmowania.
aha.
i że nie jest pani związana z tą parafią.
więc prostuję, że nie, od bierzmowania nie przyjmowałam żadnych sakramentów. i czy naprawdę nie ma znaczenia, że właśnie tu, tu, byłam chrzczona i bierzmowana.
no więc nie, nie ma.
muszę iść gdzie indziej. gdzieś, gdzie jestem bardziej związana z parafią. gdziekolwiek to jest.
więc może wybiorę sobie coś, randomly, może się jeszcze uda.

dziękuję bardzo, wciąż bez kontaktu. proszę bardzo.

więc po wyjściu z biura na powierzchnię ziemi, bez zaświadczenia, nie wiem kompletnie, gdzie jestem, postanawiam więc iść pod pomnik harcerza na zapiekankę, a potem na lody do marioli. migdałowe koszą tysiąc.

na koniec, najwyraźniej za karę, zacinam się w windzie, z której odbija mnie na szczęście dwóch naprawdę fajnych chłopaków. którzy jednak też mówią do mnie "pani". a potem to już leci.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz