czwartek, 29 października 2009

czwartek rano

w punkcie pobierania materiału biologicznego akademii medycznej (a raczej uniwersytetu medycznego) jak na poczcie. normalnie trzeba nacisnąć guzik, pobrać numerek, i czekać aż się wyświetli. i siedzieć.
siedzę więc, pod nosem cedząc przez zęby w kółko, żeby nie zapomnieć jak już się w końcu mój numerek 113 wyświetli "czyn-nik-lei-den-mu-tac-ja-ge-nu-pro-trom-bi-ny-prrro-trrrom-biii-ny".

w międzyczasie zasłuchuję taką oto rozmowę telefoniczną.
- panie [dajmy na to] heniu, środowiskowa mówi. to ile tego moczu pan wczoraj zebrał?
- ....
- półtora litra? dobrze. to wszystko.

w końcu mój numerek się wyświetla, mówię swoją kwestię, płacę jakieś straszne pieniądze, czekam, aż znowu się wyświetli mój numerek, wkłuwają mi tę igłę i wychodzę. po drodze mijam jedną z wielu przyklejonych wszędzie kartek.

zabrania się opuszczania budynku z wacikiem po pobraniu krwi.

wychodzę więc, przemycając wacik mocno przyklejony plastrem, dobrze ukryty pod rękawem bluzki i płaszcza.

przechodzę pod oknem do sali, w której kiedyś to spędziłam miesiąc swojego życia, idę przez park, a potem pada deszcz, świeci słońce, i jest tęcza.

a teksty w gdańskich tramwajach nie przestają mnie wzruszać. dzisiaj odkrywam, że można w nich kupić "time tickets".
ciekawa byłaby to podróż, gdańskim tramwajem, w czasie.

1 komentarz: