mam taką siostrę. prześliczną wio-wiolo-wiolonczelistkę-nanana.
i kiedy dzisiaj przed południem za jej sprawką znalazłam się na jubileuszu gdyńskiej szkoły muzycznej w teatrze miejskim, to pomyślałam sobie, że w uczeniu się muzyki jest coś szczególnego.
strojenie instrumentów, podkręcanie strun i smyczków, moszczenie się na taborecie przed fortepianem, wydymanie policzków, kurczenie i rozkurczanie mięśni twarzy, energiczne ruchy głową, napinanie kolejnych palców. pełne skupienie, jakie widać na młodych twarzach, i piękne, a czasem i te zupełnie nieudane, dźwięki, z instrumentów, którym każdy z tych młodych ludzi poświęca spory kawałek swojego życia.
ogromne wrażenie sprawia zwłaszcza oglądanie orkiestry, gdzie nikt nie staje w świetle jupiterów, a każdy gra swoją rolę, by stworzyć wspólną harmonię.
i chociaż wiolonczelistki dostały po głowie za wszystkie smyczki, mnie i tak się podobało.
wielki buziak, wiolonczelistko. rób swoje, i będzie dobrze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz