czwartek, 29 października 2009

czwartek rano

w punkcie pobierania materiału biologicznego akademii medycznej (a raczej uniwersytetu medycznego) jak na poczcie. normalnie trzeba nacisnąć guzik, pobrać numerek, i czekać aż się wyświetli. i siedzieć.
siedzę więc, pod nosem cedząc przez zęby w kółko, żeby nie zapomnieć jak już się w końcu mój numerek 113 wyświetli "czyn-nik-lei-den-mu-tac-ja-ge-nu-pro-trom-bi-ny-prrro-trrrom-biii-ny".

w międzyczasie zasłuchuję taką oto rozmowę telefoniczną.
- panie [dajmy na to] heniu, środowiskowa mówi. to ile tego moczu pan wczoraj zebrał?
- ....
- półtora litra? dobrze. to wszystko.

w końcu mój numerek się wyświetla, mówię swoją kwestię, płacę jakieś straszne pieniądze, czekam, aż znowu się wyświetli mój numerek, wkłuwają mi tę igłę i wychodzę. po drodze mijam jedną z wielu przyklejonych wszędzie kartek.

zabrania się opuszczania budynku z wacikiem po pobraniu krwi.

wychodzę więc, przemycając wacik mocno przyklejony plastrem, dobrze ukryty pod rękawem bluzki i płaszcza.

przechodzę pod oknem do sali, w której kiedyś to spędziłam miesiąc swojego życia, idę przez park, a potem pada deszcz, świeci słońce, i jest tęcza.

a teksty w gdańskich tramwajach nie przestają mnie wzruszać. dzisiaj odkrywam, że można w nich kupić "time tickets".
ciekawa byłaby to podróż, gdańskim tramwajem, w czasie.

środa, 28 października 2009

dyletant

bo nie wiem czy to jest normalne, że jak chcę sobie pomalować usta błyszczykiem to kiedy już koniuszek patyczka od błyszczyka znika mi z pola widzenia, muszę się tak ostro skupić i nieźle przyzezować żeby trafić.
wy też tak macie?

;)

wtorek, 27 października 2009

mały apdejt

być może zastanawialiście się, co się stało z dupy prawojazdami. owe prawojazdy zaczęły się w końcu rok temu, a wciąż nie pojawiła się żadna konkluzja.
a więc ... (jak mówiła pani polonistka w liceum, nigdy nie zaczynaj zdania od a więc)
a więc:
w dupy torbie znajduje się koszulka formatu a5 z kilkoma dokumentami. z tymi dokumentami w tej koszulce w tej torbie dupa musi się udać do niejakiego pord-u, gdzie musi się zapisać na egzamin. ponieważ dowiedziała się, że na egzamin czeka się jakiś tydzień, maks dwa, to się na razie czai, bo stwierdziła, że to zdecydowanie za szybko. i że się na razie za bardzo denerwuje. więc tak łazi z tymi dokumentami w tej koszulce w torbie, aż się zdecyduje pojechać do dalekiej chylonii, po której niebawem będzie jeździć w punciaku z napisem egzamin. kiedyś.

na razie dupa ma inne poważne zadanie. musi pójść do sklepu muzycznego i kupić kostkę do gitary elektrycznej. i już raz przechodząc koło sklepu muzycznego zdezerterowała, widząc długowłosego pana sprzedającego, wyobrażając się dialog, w którym ona, uśmiechając się najszerzej jak umie i przewracając oczami, mówi "dzieńdobry, ja bym chciała kupić kostkę do gitary elektrycznej", i pan wtedy pyta "jaką", i wtedy się zaczyna, dupa mówi, dalej przewracając oczami nad ladą, "noooo, taką, wie pan, miększą" (tak jej powiedział brat, że raczej miększą), no i wtedy cała historia leci, po co jej ta kostka i w ogóle.
no właśnie, bo po co jej ta kostka.
tego, moi drodzy czytelnicy, dowiecie się za czas niedługi, miejmy nadzieję, że w formie audio-video.
na razie potrzymam was w napięciu. elektrycznym.
(a tu tylko mała zajawka)
i tyle.

sobota, 24 października 2009

nocne polaków rozmowy

scenka odbywa się trochę w kuchni a trochę w korytarzu. jest jakby środek nocy. chociaż zależy, co jest środkiem. wróciliśmy w trzy sztuki z mega udanej imprezy w dsd - j, p i ja. j i p zasiadają jeszcze w kuchni, p z intencją zjedzenia jeszcze czegoś, jak na prawdziwego mężczyznę przystało, a najlepiej ugotowania, co na szczęście skutecznie zostaje wybite mu z głowy. ja za to postanawiam czym prędzej zniknąć w czeluściach mojej sypialni, i zasnąć, bo za kilka godzin muszę wstać na chrzciny mojej najpiękniejszej bratanicy na świecie.
ponieważ moja sypialnia sąsiaduje z kuchnią, w drodze z łazienki do tejże sypialni (czyli w ciągu jakichś dwóch kroków), pertraktuję, by j i p jak najprędzej kuchnię opuścili i nie przeszkadzali mi spać. nawiązuje się wtedy również pewna pamiętna wymiana zdań między mną i p. (tło tej rozmowy jest takie, że wcześniej j próbowała ciężko bardzo wyciągnąć p na rzeczona imprezę, na co p, próbując wysłać nas tam bez swojego towarzystwa, zapytał "a czy to jest
w a ż n e żeby iść na tę imprezę?", co wywołało dosyć ożywioną dyskusję trójstronną na temat tego, co to znaczy, że coś jest ważne, kiedy już szliśmy ulicami portowego miasta popijając z piersiówki maminą nalewkę z czarnej porzeczki. temat wrócił, kiedy wracaliśmy tymi samymi ulicami, i wtedy ja stwierdziłam, że pójście na tę imprezę było w a ż n e, bo baaardzo dobrze się na niej bawiłam i miałam ogromną frajdę z bycia na owej imprezie).
więc już w owej kuchni/korytarzu/przelocie do sypialni, rozmowa toczy się dalej.
p mówi: owszem, było super p r z y j e m n i e, ale na pewno nie było to w a ż n e, żeby tam iść.
na co ja mówię: a dla mnie było w a ż n e, właśnie dlatego, że było p r z y j e m n i e.
po czym po chwilowym zastanowieniu wychylam jeszcze głowę z sypialni i mówię:
bo dla mnie w s z y s t k o co jest p r z y j e m n e, jest w a ż n e.
na co p mi odpowiada: bo ty jesteś hedonistką, a ja nie.
na co ja, stuprocentowo poważnie pukając się w głowę, odpowiadam, że chyba raczej jest dokładnie wręcz przeciwnie.
i tyle.
i poszłam spać (za chwilę jeszcze raz wychylając się przez uchylone drzwi ze słowami "ej, weźcie już idźcie spać z tej kuchni, raz dwa")

bo ja po prostu za każdym razem się cieszę, z przyjemnie spędzonego czasu, z fajnej muzyki (a zwłaszcza tej ulubionej), z fajnych spotkań. i to jest dla mnie ważne, i nie sądzę, by miało to cokolwiek wspólnego z hedonizmem. raczej zwyczajnie straszliwie bardzo doceniam miłe chwile.
ament.

a na chrzcinach objadłam się i opiłam za następne jakieś dwa tygodnie, i poczułam nader silnie, jak to jest występować na rodzinnych spotkaniach jako ta niesparowana ciotka, co w dodatku wygląda dokładnie jak aktorka z na wspólnej (nie mam pojęcia która, ale ponieważ powiedziała mi już to ładna pielęgniarka w ładnej przychodni dawno temu, chyba aż sprawdzę).
i naprawdę mam najpiękniejszą bratanicę na świecie.

czwartek, 22 października 2009

jak nie urok to sraczka

jest takie ludowe powiedzenie, którego używała moja babcia.

niestety ono się potrafi bardzo dobrze wcielać w życie. i to w najbardziej głupich po prostu momentach czasem. na przykład niedługo po wypowiedzeniu słów przez pana lekarza, że "wreszcie chyba wyszliśmy na prostą".
prostą, jak wiecie co...

nie bez kozery chyba więc natrafiłam w tej bookarni na książkę "od lekarza do grabarza"...

no nic no, kombinujemy dalej. choć niestety na mitchów pójść nie mogłam, wielce żałując. ale może lepiej jeszcze trochę tego grabarza poodganiać. o, kosą go, może.

taki czarny humor mnie się trzyma już, no.

środa, 21 października 2009

spacerkowy obrazek komórkowy


wczoraj na spacerze porannym spotkałyśmy pana bora. znaczy, zobaczyłam, jak ten pan bór tak pięknie świeci przez te drzewa u stóp kamiennej góry, tak jak czasem świeci z góry przez chmury. i uznałam, że tak pięknie świeci, że trzeba go uwiecznić choćby komórką.
figa natomiast chyba bardziej była zainteresowana patykami.

poniedziałek, 19 października 2009

poniedziałkowe dwa obrazki

jeden obrazek
pani w garsonce, przemierzająca klepisko znajdujące się u samych stóp sea towers, w ręku przed sobą trzymająca powiewającą z wieszaka, niczym flaga kapitulacji na wietrze, białą koszulę.

dwa obrazek
figa bawiąca się w nową zabawę zwaną "łap łabędzia", biegnąca po, hmmm, coś jakby umownie "po pas" w morzu, za uciekającym, zrywającym się do lotu łabędziem.

niedziela, 18 października 2009

akro

bacje






sobota, 17 października 2009

pierwsze skrzypce schodzą ostatnie

mam taką siostrę. prześliczną wio-wiolo-wiolonczelistkę-nanana.
i kiedy dzisiaj przed południem za jej sprawką znalazłam się na jubileuszu gdyńskiej szkoły muzycznej w teatrze miejskim, to pomyślałam sobie, że w uczeniu się muzyki jest coś szczególnego.
strojenie instrumentów, podkręcanie strun i smyczków, moszczenie się na taborecie przed fortepianem, wydymanie policzków, kurczenie i rozkurczanie mięśni twarzy, energiczne ruchy głową, napinanie kolejnych palców. pełne skupienie, jakie widać na młodych twarzach, i piękne, a czasem i te zupełnie nieudane, dźwięki, z instrumentów, którym każdy z tych młodych ludzi poświęca spory kawałek swojego życia.
ogromne wrażenie sprawia zwłaszcza oglądanie orkiestry, gdzie nikt nie staje w świetle jupiterów, a każdy gra swoją rolę, by stworzyć wspólną harmonię.
i chociaż wiolonczelistki dostały po głowie za wszystkie smyczki, mnie i tak się podobało.
wielki buziak, wiolonczelistko. rób swoje, i będzie dobrze.

czwartek, 15 października 2009

woda moja rzecz

kiedy byłam mała, uwielbiałam chodzić na bulwar, kiedy był sztorm. obserwować groźne, rozwścieczone, stalowe morze. stawać pod falochronem i siłować się z przelatującymi nad głową grzywami fal. podchodzić jak najbliżej niebezpiecznego żywiołu.
teraz jestem całkiem duża, i nadal pomysł pójścia na bulwar w czasie sztormu wywołuje u mnie tę samą ekscytację. :)

w ogóle, lubię bulwar. na bulwarze wypiłam pierwsze piwo. na bulwar poszłam na pierwsze wagary. leżąc na falochronie przeżywałam po raz pierwszy złamane serce.
fajnie, że znowu mam do niego tak blisko.

a obrazek zupełnie skądinąd. stamtąd, gdzie po przypływie, który można przyłapać na własne oczy, warto poszukać skarbów. całkiem dobrych podeszew od butów na przykład. albo przedmiotów, na temat przeznaczenia których można snuć zupełnie niesamowite historie.


i jeszcze na koniec małe dementi. owszem, jestem znów na el cztery, ale nie z powodu kolejnej grypy. cokolwiek to jest, a właściwie nikt jeszcze tego nie wie, NIE ZARAŻAM, więc proszę nie zwalać na mnie swoich kaszlów i katarów, gdyż jest to zupełnie nie na miejscu. ;)

środa, 14 października 2009

złota polska jesień

miasto portowe zalewa woda.
przelewa się przez falochron, wylewa z basenu jachtowego, znika plaże.
wiatr od morza zwala drzewa na tory eskaemki i trakcje elektryczne.
deszcz/grad/deszcz obija się falami o szyby w oknach.
w piecyku gazowym zaś gaśnie płomień bo od wiatru się cofają spaliny.

tak o.

a ja mam nowe el cztery.
przynajmniej mam ograniczone szanse, żeby odlecieć na parasolu.

wtorek, 13 października 2009

obrazek wtorkowy

siedzący obok siebie na jednym czerwonym plastikowym eskaemkowym siedzeniu, dwaj przedstawiciele płci męskiej. ten po prawej, młodszy, i szerszy, co podkreśla jeszcze charakterystyczną "męską" pozą, polegającą na zajmowaniu jak najwięcej miejsca jak najszerzej rozstawionymi nogami. ten po lewej, w średnim wieku, siedzący wręcz przeciwnie, skulony w sobie, z założonymi rękami. obaj robią to samo - śpią "na dzięcioła", i w takt stukotu kolejki opadają i podnoszą się ich głowy, na przemian, raz z lewej, raz z prawej, raz z lewej, raz z prawej, a czasem nawet udaje im się, można by powiedzieć, unisono.

a potem padał grad, a figa chciała zjeść jeża. głupia zapomniała, że właśnie unieważniło się jej szczepienie przeciwko wściekliznie.

(and i'll just have another painkiller to get me through the rest of the day)

poniedziałek, 12 października 2009

de-men-cja

hmmm, ciekawe czy ktoś kiedyś umarł za biurkiem. czy będę pierwsza.
więc dzisiaj tylko volkswagen i kaczka.


piątek, 9 października 2009

środa, 7 października 2009

pies ogrodnika

hoduję w sobie wielkiego, groźnego psa ogrodnika. wielkiego, bo wiadomo, uważam, że prawdziwy pies musi być duży, te wszystkie małe niewiadomoco, to co to za psy. pies jest duży, i już.
ten, jest wielki.
wilczur, piękny, dostojny, i bardzo agresywny. z kolczatką na szyi. trochę się czasem rzuca, i trzeba go, mocnym pociągnięciem, przywołać do porządku. ogólnie, da się nad nim zapanować, chociaż wymaga to sporej siły fizycznej.
jest tylko jeden szkopuł. każdy, kto ma dużego psa, to wie.

duży pies robi duże kupy.

wtorek, 6 października 2009

czas na trzecią kawę

przydałaby się tylko zmiana scenerii


poniedziałek, 5 października 2009

o wyrażaniu

co miałam ochotę powiedzieć, stojąc na tym głupim remontowanym peronie w sopocie o godzinie dziewiętnastej w poniedziałek, peronie, na którym nie ma dachu, bo jest remontowany, stojąc na nim w milionie stopni zimna, z pękającą z bólu banią, wymęczoną duszą i zmasakrowanym umysłem po kolejnym emocjonalnym aerobiku (co ja mówię, stepie), w lodowatym deszczu, i bez parasola (na szczęście w czapce, ale)?

jasne, i niech jeszcze na mnie kurwa napada!!!

a może powinnam powiedzieć:
potrzebuję, żeby na mnie nie padało.

?

sobota, 3 października 2009

sobotnia historia miejska o braku życzliwości

(miasto dostarcza mi tyle tych historii, że mogłabym całego bloga chyba na nie przeznaczyć)
oczywiście wracam ze spaceru z psem, bo wiele z tych historii dzieje się właśnie wtedy. pies jest dzisiaj w dyspozycji dziwnej i szczeka na wszystkich ludzi, którzy jej się nie podobają, jednemu znajomemu psiakowi na spacerniaku też kilka razy odwarkuje słowo na s, bo najwyraźniej NIE MA ochoty się bawić.
w drodze powrotnej, zapewne na skutek zjedzenia jednej z tych pysznych rzeczy, które można znaleźć na spacerze w mieście, i które są o niebo lepsze niż to, co codzień pani sypie do miski, pies przystaje i zaczyna wykonywać ruchy, które niechybnie prowadzą do puszczenia pawia. zatrzymujemy się, pech chciał, że jesteśmy na środku chodnika przy ruchliwej ulicy w centrum miasta, i nie mam gdzie szybko psa przetransportować zanim dojdzie do punktu kulminacyjnego (co zazwyczaj w takich sytuacjach robię). przytulam się więc jak najbliżej ściany kamienicy, koło której akurat przechodziłyśmy. pies wymiotuje na chodnik. i dokładnie w tym momencie, z drzwi owej kamienicy, która mieści w sobie kilka firm, wychyla się starszawy pan, niechybnie portier, i zaczyna krzyczeć. początku się tylko domyślam, a dalej, kiedy już mam wyciągnięte słuchawki z uszu, słyszę:
"proszę to natychmiast w tej chwili sprzątnać!!!!! bo zadzwonię po straż miejską!!!!"
więc ja trochę zaskoczona tak mocnym wyrażeniem zdania, ale jednocześnie próbując zachować spokój, co nie do końca mi się udaje, mówię:
"czy mógłby pan dać mi kawałek papieru albo cokolwiek, żebym mogła to sprzątnąć, bo nie mam czym?" (do sprzątania nie ma za wiele, raczej wystarczy chusteczka, której jednak akurat nie mam).
pan odpowiada, tym samym tonem:
"a skąd ja pani wezmę teraz papier?!" i dalej to samo: "w tej chwili proszę to sprzątnąć, bo dzwonię po straż!!!!"
ja, wiedząc i tak, że zanim pan zadzwoni po straż, to ja zdążę milion razy stamtąd pójść, a jakby próbował się do nas zbliżyć, to figa już mu pokaże i pan raczej schowa się z powrotem, ale nie chcąc jednak zostawiać tak tej sprawy na ulicy, ponawiam prośbę:
"nie mam przy sobie niczego, czym mogłabym to sprzątnąć, bo nie przygotowałam się na to, że mój pies będzie wymiotował na spacerze. czy mógłby pan mi pomóc i dać mi kawałek papieru, albo cokolwiek, czym mogłabym to sprzątnąć?"
pan z wielką pretensją znika, ja stoję i czekam, babcie przechodzące ulicą zaczęły już się zbierać i oglądać widowisko. pan w końcu po dłuższej chwili wychodzi i podaje mi piękne naręcze papieru toaletowego. ja mówię "dziękuję". wycieram co trzeba, wyrzucam do kosza, zabieram psa i idziemy.
a refleksja jest taka, jak zwykle - jak inaczej by się żyło, gdyby domyślną reakcją ludzi w takich sytuacjach, zamiast złości, była życzliwość.

czwartek, 1 października 2009

a niech będzie jeszcze trochę

zostały mi takie różne, co niekoniecznie mają jakieś uzasadnienie, powtarzają się, albo się nie udały, prześwietliły, rozmazały i w ogóle. ale i tak je lubię.
(a przynajmniej jak mi wetnie kolejny katalog, to będę miała kopię - a nie, bez sensu, przecież mam kliszę. znaczy, jak mi ją skaner odda ;))
czasem je jeszcze podrzucę zatem.
najpierw trochę wariacji na temat kręcioła.




i zupełnie inny kręcioł.


i zagadka: co to jest?
(dla ułatwienia, jest to jak najbardziej coś, coś innego niż prześwietlona klatka :)


i zagadka druga: a co to jest to i co mu się stało?

jak zakochałam się w penelope cruz

było to kilka miesięcy temu.
nigdy nie rozumiałam, czym się ludzie tak zachwycają. ale też nie widziałam jej w żadnym filmie. widziałam ją na zdjęciach, w gazetach, w internecie, i nie wydawała mi się niczym specjalnym. nawet nie uważałam, że jest ładna (!). właściwie, to nawet czułam jakąś niewyjaśnioną do niej antypatię.
no a potem obejrzałam vicky cristina barcelona. i to właśnie było wtedy.
i cofam wszystko, co do tej pory o niej myślałam. dzisiaj sobie myślę, że jest świetną aktorką, a do tego, jest po prostu piękna. i nawet widząc ją w scenie w "przerwanych objęciach", w której wystąpiła z podkrążonymi oczami i bez makijażu, i stojąc zapłakana w łazience przed lustrem, powiedziała do siebie, że okropnie wygląda, pomyślałam "jezu, kobieto, jesteś zajebista. nawet z podkrążonymi oczami." i naprawdę tak myślę.

chyba jest tak, że więcej mam ulubionych aktorów niż aktorek. ale za to te aktorki po prostu bezgranicznie uwielbiam. bo zawsze są genialne. i do tego, zawsze są piękne. jak penelope.