piątek, 5 września 2008

brum brum mmmmmm

Dzisiaj pan doktor w mojej (!!!) szkole jazdy stwierdził, że bezterminowo nadaję się na kierowcę. "Niektórzy" uważają, że to dlatego, że się na mnie nie poznał. Pewnie tak było, bo jak miał to zrobić w ciągu tych trzech minut...
W każdym razie (tutaj cytuję za poradnią językową: Za nadmiarowy uznaje się związek "w każdym bądź razie", powstały wskutek kontaminacji wyrażeń "bądź co bądź" i "w każdym razie"), moja (:D) szkoła jazdy daje swoim kursantom karty rabatowe do kilku przybytków.
Na przykład na solarium (może uda mi się pójść w związku z tym do takowego po raz pierwszy, chociaż nie sądzę, bo ja jestem zwolenniczką raczej mimochodem opalania się na słońcu, i trochę w ogóle boję się solariów).
Do optyka (kto wie, może się niedługo przydać, aa, niee, na razie fabryka funduje).
Do szkoły językowej (ale takiej, co ja znam o niej różne niesławne historie, chociaż może to dlatego, że jakieś 6 lat pracowałam dla konkurencji...).
Do U7 (pewnie skorzystam, jako że i pod domem mam właściwie).
Do szkoły tańca (kusi... kusi... you know when you've been tango'ed).
I jednak przede wszystkim, do Pizzy Hut. :D
A ponieważ szkoła nad Pizzą Hut się znajduje, a ja w PH nie byłam lat milion, od czasu kiedy zlikwidowali tę na Monciaku, postanowiłam pójść sobie na obiad do niej właśnie.
I przypomniało mi się, za co kocham Pizzę Hut. Za to ciasto, które, przepraszam gastrofili, wygrywa u mnie z każdą najmegazajebistszą pizzerią włoską czy niewłoską, w jakiej kiedykolwiek byłam. I zjadłam naprawdę pyszną pizzę z serem pleśniowym, suszonymi pomidorami i rukolą, i chociaż była to pizza mała, a wiadomo, że w PH znaczy to, że jest NAPRAWDĘ mała, to ledwo wstałam od stołu (fakt, że zalałam tę pizzę jeszcze pół litrem piwa). I jakoś strasznie mnie ucieszyła ta Pizza Hut, ta szkoła jazdy, ten powrót do domu Świętojańską, na której liczyłam te sklepy, które są na niej od jakichś conajmniej dwudziestu paru lat, i jest ich kilka, a w jednym nawet sprzedaje ta sama pani, co sprzedawała małej blond dziewczynce bułki gdzieś w połowie lat osiemdziesiątych.
Wróciłam do domu z na spodniach biedronką.
W dobrym humorze.

P.S. Oczywiście jak tylko zaczną się jazdy, będzie zapewne dosyć śmiesznie na blogu. Niektórzy się pośmieją, niektórzy zażenują, inni pewnie utwierdzą w przekonaniu, że jestem tylko mało rozgarniętą blondynką. Na szczęście wiem dobrze, że chociaż robienie różnych rzeczy po raz pierwszy przysparza mi często sporo niewiarygodnych wprost trudności, to potem już idzie jak z płatka w większości przypadków (dzisiaj na przykład założyłam nowy film do holgi i myślę, że zmieściłam się w minucie... musiałam się pochwalić ;)).
Więc jeśli ktoś się chce pośmiać tak bardziej, to zapraszam za jakieś sześć tygodni (tak, tak, na razie jeszcze możecie spokojnie chodzić po Gdyni.)

1 komentarz: