Zainspirowana dzisiaj po raz kolejny przez kolegę Ćwira, i ponieważ obiecałam, więc piszę o tzw. syndromie how-works-car. To taki językowy syndrom. Polega on na tym, że zajebista multimedialno-edukacyjna fabryka, szczycąca się wysoką jakością, profesjonalizmem, innowacyjnością i innymi takimi szczegółami, kompletnie nie dba o język. Który, że tak powiem, w edukacji, a już w ogóle w np. nauczaniu języka, i to angielskiego, odgrywa rolę, tak jakby, dość fundamentalną. Jeździ więc ona, ta fabryka, np. do Anglii, gdzie, jak wiadomo, każdy przeciętny człowiek zna język angielski dość dobrze, a już taki człowiek pracujący w innej edukacyjnej fabryce, zna go wielce dobrze, i pokazuje inglisz pipolom wielce prezentacje, gdzie jak byk znajduje się, przypadkiem nie-wiadomo-skąd napis "How works car?", będący oczywiście angielskim tłumaczeniem polskiego zwrotu "Jak działa samochód?".
To taki dramatyczny przykład, ale niestety ja się znalazłam akurat w nim nawłasnocielnie, tak się składa, i nie wiem czy inglisz pipole tę maksymę dostrzegli, ale jeżeli dostrzegli, to udało im się zachować, jakże stereotypowe dla nich, kamienne twarze. No i w zasadzie dziwi nieczułość osoby, która ten akurat ekran w prezentacji zawarła, bo albo ślepą była, albo spieszyła się baardzo, albo prezentowała typowy dla fabryki tumiwisizm językowy, który jak mało co doprowadza mnie do lingwistycznej pasji.
Ale to było kawałek czasu temu, natomiast ostatnio również fabryka pojechała do miasta, co nie ma takiego miasta, jest tylko Lądek, Lądek Zdrój. I znowu się ona tam pokazywała multimedialnie wielce i och i ach. Sloganami po oczach epatując. Reklamowymi. I niestety, niestety, jak inglisz pipole te slogany przeczytają, to gwarantuję, że albo będą skonsternowani, albo domyślą się o co chodzi, ale przemknie im po twarzy lekki uśmiech zażenowania, albo po prostu kolejny raz uznają nas za syberyjskie, ośnieżone niedźwiedzie, co z fabryki w wielki świat się wybrały. I co z tego, ze to marketing, a przecież w marketingu nieważna jest poprawność językowa, no kto to słyszał wogle podobne androny. Za to na pewno ważne jest właściwe i skuteczne odebranie przekazu, a powiem prawdę chyba lekko szokującą dla niektórych - tumiwisizm językowy jasność przekazu może do dupy wysłać! Marzy mi się, żeby w tym kraju nastąpiło zbiorowe oświecenie, i żeby wszyscy naraz zrozumieli to. Że odpowiednie słowa, formy, partykuły, końcówki i inne takie, to nie jest wymysł pań nauczycielek. Że to wszystko się składa na znaczenie, na sens tego co się mówi. A jak się chce mówić z sensem, i do tego jeszcze wywrzeć koparoopadające wrażenie najlepiej na odbiorcy, to on musi zrozumieć najpierw. To trzeba zadbać o to, jak się mu to poda.
A nie, że zdania niby po angielsku, a w pierwszym już widać, że z Polski przyszły. Prosto z końca świata.
Proszę Państwa, ja dużo zdzierżę. Ale tumiwisizmu językowego no po prostu nie.
Ale wiadomo, czepiam się tylko.
Chcialam tylko niesmialo zaprotestowac i zauwazyc ze w marketingu poprawnosc jezykowa wazna jest ... I co poniektorym lezy ona na sercu ... I wlasnymi recyma wprowadzali oni poprawki w programie graficznym co produkowal ulotki, zeby grafik nic nie pokrecil... Jednakowoz w obliczu nieodwolalnych decyzji (takze jezykowych i angielskich), ktore przewracaja do gory nogami porzadek rzeczy wszystkich, a podejmowane sa przez Najwaznieszych w Fabryce, co poniektorym rece opadywuja i juz sie nie podnosza. To mowila ja, co byla wlasnie w miescie, ktorego nie ma. PS. Swoja droga, ciekawam, do czego pijesz, pogadamy na privie ktoregos dnia :D
OdpowiedzUsuńAleż, chciałam wyjaśnić, że ja dobrze wiem, że są osoby w marketingu, którym poprawność językowa bardzo leży na sercu, ale niestety przeważają, lub są najbardziej wielce wszechwładne te, którym ona w ogóle nie leży, wiesz. I chciałabym, żeby tacy, co im leży, się rozprzestrzenili i zalali cały świat marketingowy. :) I w ogóle, cały.
OdpowiedzUsuńA poza tym chętnie opowiem paszczowo do czego piję, nie tylko ja. :)