poniedziałek, 27 lipca 2009

o staropanieństwie

wczoraj w kinie na molo, gdzie chadzam ostatnio już jednak na bilet ulgowy (tylko ciiii), obejrzałam sobie film. w filmie owym, renee zellweger, grająca jedną z najsławniejszych angielskich pisarek i ilustratorek książek dla dzieci, była starą panną. znaczy, była nią przez większość filmu, bo potem jednak przestała. miała 32 lata (tu, zgodnie razem z prawdziwą 32-latką, pomiędzy jednym łykiem wina z lidla a drugim, uznałyśmy, że stanowczo nieeeee, wyglądała na więcej) i odtrącała wszystkich okropniastych kawalerów, których przyprowadzali jej rodzice (a właściwie matka), zamykając się w świecie wyimaginowanych postaci, rozbiegających się spod jej ręki po białych kartkach papieru. odrzucała, bo konwenanse i konieczność "wżenienia się" w odpowiednio usytuowaną rodzinę, nie były dla niej wystarczającym powodem do zamążpójścia.
była nim za to miłość.
oczywiście, bycie panną "w tym wieku", jak co chwilę podkreślali bohaterowie filmu, było czymś rzadko spotykanym i raczej należało do zjawisk gorszących.

no i właśnie. wprawdzie był to przełom wieków dziewiętnastego i dwudziestego. ale stara panna, w wieku lat 32? czy ktoś dzisiaj jeszcze tak mógłby pomyśleć?
hmmm, a może jednak...
jasne, obyczaje się zmieniły o 180 stopni. nikt nie nazwie 32-latki starą panną. co najwyżej - singielką.
strasznie nie lubię tego słowa, i już naprawdę nie wiem, co gorsze. (ostatnio pojawiła się również forma łże-singiel, na którego jest podobno teraz moda...)
i właśnie, wiadomo, czasy inne, temat wytarty, i w ogóle, o czym tu gadać.

ale jednak, co myśli o sobie w tych czasach taka dwudziestodziewięciolatka, bez męża ani póki co perspektywy na takowego... niby znikąd presji, niby nikt się nie dziwi, niby wygląda nawet czasem na dziewiętnastkę. niby w gruncie rzeczy nie jest do końca starą panną, mając za sobą dziewięcioletni związek, chociaż nigdy nieusankcjonowany (to liczy się? czy się nie liczy? no bo rozwódką przecież nie jest, ale z drugiej strony rynek jednak wtórny.)
ale czy nie dręczy ją czasem myśl, że zostanie jednak starą panną, otoczoną psami niczym wioletta villas? albo ćmą barową wysiadującą przy barze w knajpach przy kieliszku wódki? albo pisarką spędzającą godziny na kanapie z laptopem na kolanach, w dusznym, zagraconym mieszkaniu, wdychając kurz unoszący się w powietrzu w smudze światła słonecznego, wydobywającej się spomiędzy nie do końca zaciągniętych, grubych zasłon?
i ile będzie musiała mieć lat, żeby to wreszcie stwierdzić?

hmmm, grząski temat.

jedno ma dwudziestodziewięciolatka, na jej szczęście lub zgoła nieszczęście, wspólnego w swoim stosunku do małżeństwa z bohaterką filmu.
dokładnie ten sam motyw.

ament.

2 komentarze:

  1. Phi, kino na molo i bilety ulgowe! My z K., jako mega stare panny, chadzamy do kina Polonia na bilety emeryckie, o.

    OdpowiedzUsuń
  2. ee, to przepłacacie (trzeba w końcu być oszczędną, jak się nie ma bogatego męża, co nie? ;)
    ja się trochę krygowałam z tym ulgowym, ale już mi przeszło...

    OdpowiedzUsuń