zastanawiam się, czy tylko ja mam takie spostrzeżenie. znam jednak co najmniej kilku przedstawicieli płci męskiej, którzy (nad)używają słowa "delikatnie" w sensie "trochę". albo "delikatny" w sensie "niewielki".
"miała delikatną dysleksję"
"ta kurtka jest już delikatnie brudna"
"zmęczony jesteś?" "niee, tak delikatnie."
"... więc się delikatnie wkurwiłem"
ciekawe, z czego to się bierze.
jakieś językowe hipotezy?
i czy ktoś jeszcze to zauważył?
.
wtorek, 27 września 2011
sobota, 24 września 2011
wreszcie o budapeszcie
zbierałam się długo, bo opisanie budapesztu w kilku słowach i obrazkach to niezła ekwilibrystyka. postanowiłam jednak podjąć próbę, bo budapeszt sobie po prostu na to zasłużył. pozwalając nam przeżyć prawdziwe letnie wakacje, jakich od dawna mi brakowało.
no to (w miarę) po krótce i (nie bardzo) po kolei.
pierwsze wrażenie po spacerze od dworca keleti (do którego doturlaliśmy się po 9 godzinach przewracania się w kuszetce bez zmrużenia oka, trzęsąc się z zimna od najwyraźniej zepsutej klimy, w głowie mając tylko mieszaninę polsko-słowacko-węgierskich głosów słyszanych przez mgłę z megafonów na kolejno mijanych stacjach) do naszej kwatery na rakoczi utca - to wyraźny powiew minionej epoki.
zniszczone kamienice pełne przeróżnych dziwnych sklepów i zakładów, z szyldami pamiętającymi już sporo. czerwone trolejbusy z harmonijkowymi drzwiami, takie, jakie jeździły w gdyni, kiedy byłam dzieckiem. takie same autobusy (w końcu jesteśmy w ojczyźnie ikarusa).
ludzie ubrani całkiem zwyczajnie, może z lekkim nalotem minionych dekad, wręcz brak jakichkolwiek stylizacji przykuwających specjalnie wzrok (i całkowity brak lansu i hipsterstwa też ;). no ale stwierdzam ostrożnie, że może jesteśmy w takiej dzielnicy. (później jednak nadal brak lansu. a może po prostu jest to lans najzwyczajniej nienarzucający się - co jest zdecydowanym plusem tego miasta).
wszechobecne lumpy - na ławeczkach, pod mostami i pomnikami. i lumpeksy (tego drugiego domyślamy się, jak tylko rozszyfrowujemy, że słowo "ruha" ma coś wspólnego z ubraniami).
no właśnie. i ten język. niepodobny do niczego innego, co widziałam. powoli próbuję przypasować powtarzające się słowa do kontekstu, jak puzzle w układance. łapać melodię (k wychodzi to świetnie, ale mamy pewne podejrzenia, że on mógł się wziąć gdzieś z okolicznej rumunii). pamiętając, że "sz" czyta się jak "s" i odwrotnie. (choć w końcu nie jestem dzisiaj wcale pewna, jak czyta się "szexshop"). fascynuje mnie ten język. i skąd on się w ogóle wziął w tym miejscu na świecie?
mijając niechlubne relikty przeszłości po drodze
powoli jednak dochodziliśmy do wniosku, że dalej jest już tylko lepiej.
pięknie jest w budapeszcie. to miasto monumentalne, a takie uwielbiam.
wszystko jest tu imponujące.
wielke kamienice, z których każda jest inna. warto, spacerując ulicami, zadzierać głowę do góry, bo można zobaczyć tam całkiem niesamowite rzeczy. i warto zapuszczać się w uliczki i podwórka.
(tak wyglądała kamienica, w której mieszkaliśmy, w dawnej dzielnicy żydowskiej, tuż obok synagogi.)
majestatyczne wzgórza, z których rozpościera się niesamowity widok:
wzgórze gellerta, na którym dumnie króluje nad miastem pomnik wolności,
z którego miasta pilnuje sam święty gellert, męczennik, który, jak głosi legenda, zginął zrzucony w beczce do dunaju,
i z którego można popatrzeć na most elżbiety.
(nie weszłam na sam szczyt, bo po nieprzespanej nocy i całkowitym nieprzygotowaniu do ogromu zwiedzania, jakie popełniliśmy pierwszego dnia w totalnym skwarze, skończyło się najzwyklejszym odwodnieniem. i tak, ja skapitulowałam i odmówiłam współpracy, kiedy już byliśmy prawie na szczycie, a k dzielnie wspiął się do końca i zdobył dla mnie upragnioną butelkę zimnej nestea).
i wzgórze zamkowe, na którym, jak sama nazwa wskazuje, znajduje się zamek. na które można wjechać starym wagonikiem kolejki i zrobić sobie prawdziwie wakacyjne zdjęcie.
długie mosty, dumnie przecinające szeroki, nie tak wcale modry dunaj, z których najpiękniejszy jest chyba, pięknie oświetlony nocą, tak zwany most łańcuchowy. prowadzi właśnie na wzgórze zamkowe, a strzegą go potężne, kamienne lwy, które podobno nie mają języków.
piękny budynek parlamentu nad samym dunajem, który tak bardzo przypomina mi ten nad tamizą.
i wiele innych miejsc - bogata historia miasta sprawia, że jest tu tyle do oglądania, że trzeba by napisać przewodnik, żeby o wszystkim wspomnieć.
są pozostałości po romańskich ruinach, secesyjne budowle i liczne kąpieliska termalne, w których spędza się spokojnie pół dnia, mocząc się kolejno w gorących i chłodnych basenach. i w których starsi panowie godzinami grają w szachy.
(należę do osób nielubiących basenów - ale po prostu chyba nie wiedziałam do tej pory, jaka to może być frajda).
bardzo modna i turystyczna ulica vaci i jeszcze modniejszy bulwar andrassy'ego pełen najdroższych butików światowych projektantów. na którym można też znaleźć niechlubny dowód najnowszej historii węgier - kamienicę dobrze pamiętającą czasy faszyzmu a potem komunizmu, w której mieści się teraz "dom terroru". niesamowite, bardzo pouczające muzeum, gdzie nie raz człowiekowi przechodzą ciarki po plecach.
i jeszcze rewitalizowana dzielnica żydowska, pełna knajpek w podwórkach (jedno z naszych najfajniejszych odkryć). i zielona wyspa małgorzaty, na której można się wyciszyć, pobiegać, pojeździć na rowerze, zjeść langosza, znowu się pomoczyć w basenach i posiedzieć przy wielkiej fontannie muzycznej.
i zabawna, historyczna linia metra, pierwsza na kontynencie europejskim, której stacje wyłożone są drewnem i kafelkami a sygnały dźwiękowe odgrywane na każdej z nich wywołują uśmiech na twarzy.
i największa w budapeszcie hala targowa, na której można się obkupić w lokalne specjały, zjeść langosza z chyba wszystkim, co przyjdzie do głowy. i kiszkę wątrobową. i gulasz z kluseczkami.
no i właśnie. jedzenie. i picie. pyszna do kwadratu erós pista czyli ostro-słona pasta paprykowa, której przywieźliśmy cztery słoiki.
zupa rybna i gulaszowa. wspomniane langosze, które są chyba najniezdrowszą rzeczą na świecie.
węgierska kiełbasa. i papryka, papryka, papryka. wszystko zapijane szprycerem. (i jeszcze moim prywatnym odkryciem czyli schweppsem limonkowo-cytrynowo-miętowym, który smakuje, jakby ktoś do niego włożył listki prawdziwej, świeżej mięty. wielka szkoda, że nie można go kupić w polsce.)
i tak dalej, i tak dalej... i jeszcze dalej.
to miasto po prostu trzeba odwiedzić i tyle. ośmielę się zaryzykować stwierdzenie, że pragę bije na głowę - chociaż do tej też chętnie bym jeszcze wróciła po latach i zweryfikowała. tym bardziej po dzisiejszej dyskusji na ten temat z państwem o-o, którą odbyliśmy podczas sąsiedzkiej wyprawy na bulwar.
może to dlatego, że budapeszt, z racji tego, że powstał z trzech miast - budy, pesztu i óbudy - nie ma jednego centrum. to miasto rozległe i różnorodne. a przy tym nie ma się wrażenia zbyt dużego zagęszczenia turysty na metrze kwadratowym, choć tych znowu nie brakuje. ale budapesztańska przestrzeń po prostu nie pozwala na wrażenie ciasnoty.
no i te termy...
w budapeszcie zdarliśmy podeszwy, zlaliśmy się potem i opaliliśmy niczym na wycieczce w tunezji. wróciliśmy, czując w kościach i na spalonych ramionach, że to były prawdziwe wakacje.
zauważyłam też po raz kolejny, odkrytą już w tym roku w mieście, którego nie ma, pewną tendencję własną. że kiedy robię zdjęcia, to zamieniam się w obserwatora. a kiedy chłonę to, co jest wokół, to nie chce mi się zupełnie ich robić. a nawet nosić ze sobą aparatu.
czego potem oczywiście żałuję nie raz, nie dwa. ;)
no ale umówmy się, targanie aparatu w 35-stopniowym upale to żadna przyjemność. a przecież o przyjemność właśnie chodziło.
dlatego też, ostatniego, jak zwykle w budapeszcie ciepłego wieczora, usiedliśmy z butelką wina na ławeczce nad dunajem i naświetlaliśmy sobie w głowach ten piękny obraz, nastawieni na baaardzo długi czas ekspozycji. dzięki temu, świetnie zachowaliśmy go w pamięci.
no i całe szczęście, że człowiek nosi ze sobą telefon. :)
no to (w miarę) po krótce i (nie bardzo) po kolei.
pierwsze wrażenie po spacerze od dworca keleti (do którego doturlaliśmy się po 9 godzinach przewracania się w kuszetce bez zmrużenia oka, trzęsąc się z zimna od najwyraźniej zepsutej klimy, w głowie mając tylko mieszaninę polsko-słowacko-węgierskich głosów słyszanych przez mgłę z megafonów na kolejno mijanych stacjach) do naszej kwatery na rakoczi utca - to wyraźny powiew minionej epoki.
zniszczone kamienice pełne przeróżnych dziwnych sklepów i zakładów, z szyldami pamiętającymi już sporo. czerwone trolejbusy z harmonijkowymi drzwiami, takie, jakie jeździły w gdyni, kiedy byłam dzieckiem. takie same autobusy (w końcu jesteśmy w ojczyźnie ikarusa).
ludzie ubrani całkiem zwyczajnie, może z lekkim nalotem minionych dekad, wręcz brak jakichkolwiek stylizacji przykuwających specjalnie wzrok (i całkowity brak lansu i hipsterstwa też ;). no ale stwierdzam ostrożnie, że może jesteśmy w takiej dzielnicy. (później jednak nadal brak lansu. a może po prostu jest to lans najzwyczajniej nienarzucający się - co jest zdecydowanym plusem tego miasta).
wszechobecne lumpy - na ławeczkach, pod mostami i pomnikami. i lumpeksy (tego drugiego domyślamy się, jak tylko rozszyfrowujemy, że słowo "ruha" ma coś wspólnego z ubraniami).
no właśnie. i ten język. niepodobny do niczego innego, co widziałam. powoli próbuję przypasować powtarzające się słowa do kontekstu, jak puzzle w układance. łapać melodię (k wychodzi to świetnie, ale mamy pewne podejrzenia, że on mógł się wziąć gdzieś z okolicznej rumunii). pamiętając, że "sz" czyta się jak "s" i odwrotnie. (choć w końcu nie jestem dzisiaj wcale pewna, jak czyta się "szexshop"). fascynuje mnie ten język. i skąd on się w ogóle wziął w tym miejscu na świecie?
mijając niechlubne relikty przeszłości po drodze
powoli jednak dochodziliśmy do wniosku, że dalej jest już tylko lepiej.
pięknie jest w budapeszcie. to miasto monumentalne, a takie uwielbiam.
wszystko jest tu imponujące.
wielke kamienice, z których każda jest inna. warto, spacerując ulicami, zadzierać głowę do góry, bo można zobaczyć tam całkiem niesamowite rzeczy. i warto zapuszczać się w uliczki i podwórka.
(tak wyglądała kamienica, w której mieszkaliśmy, w dawnej dzielnicy żydowskiej, tuż obok synagogi.)
majestatyczne wzgórza, z których rozpościera się niesamowity widok:
wzgórze gellerta, na którym dumnie króluje nad miastem pomnik wolności,
z którego miasta pilnuje sam święty gellert, męczennik, który, jak głosi legenda, zginął zrzucony w beczce do dunaju,
i z którego można popatrzeć na most elżbiety.
(nie weszłam na sam szczyt, bo po nieprzespanej nocy i całkowitym nieprzygotowaniu do ogromu zwiedzania, jakie popełniliśmy pierwszego dnia w totalnym skwarze, skończyło się najzwyklejszym odwodnieniem. i tak, ja skapitulowałam i odmówiłam współpracy, kiedy już byliśmy prawie na szczycie, a k dzielnie wspiął się do końca i zdobył dla mnie upragnioną butelkę zimnej nestea).
i wzgórze zamkowe, na którym, jak sama nazwa wskazuje, znajduje się zamek. na które można wjechać starym wagonikiem kolejki i zrobić sobie prawdziwie wakacyjne zdjęcie.
długie mosty, dumnie przecinające szeroki, nie tak wcale modry dunaj, z których najpiękniejszy jest chyba, pięknie oświetlony nocą, tak zwany most łańcuchowy. prowadzi właśnie na wzgórze zamkowe, a strzegą go potężne, kamienne lwy, które podobno nie mają języków.
piękny budynek parlamentu nad samym dunajem, który tak bardzo przypomina mi ten nad tamizą.
i wiele innych miejsc - bogata historia miasta sprawia, że jest tu tyle do oglądania, że trzeba by napisać przewodnik, żeby o wszystkim wspomnieć.
są pozostałości po romańskich ruinach, secesyjne budowle i liczne kąpieliska termalne, w których spędza się spokojnie pół dnia, mocząc się kolejno w gorących i chłodnych basenach. i w których starsi panowie godzinami grają w szachy.
(należę do osób nielubiących basenów - ale po prostu chyba nie wiedziałam do tej pory, jaka to może być frajda).
bardzo modna i turystyczna ulica vaci i jeszcze modniejszy bulwar andrassy'ego pełen najdroższych butików światowych projektantów. na którym można też znaleźć niechlubny dowód najnowszej historii węgier - kamienicę dobrze pamiętającą czasy faszyzmu a potem komunizmu, w której mieści się teraz "dom terroru". niesamowite, bardzo pouczające muzeum, gdzie nie raz człowiekowi przechodzą ciarki po plecach.
i jeszcze rewitalizowana dzielnica żydowska, pełna knajpek w podwórkach (jedno z naszych najfajniejszych odkryć). i zielona wyspa małgorzaty, na której można się wyciszyć, pobiegać, pojeździć na rowerze, zjeść langosza, znowu się pomoczyć w basenach i posiedzieć przy wielkiej fontannie muzycznej.
i zabawna, historyczna linia metra, pierwsza na kontynencie europejskim, której stacje wyłożone są drewnem i kafelkami a sygnały dźwiękowe odgrywane na każdej z nich wywołują uśmiech na twarzy.
i największa w budapeszcie hala targowa, na której można się obkupić w lokalne specjały, zjeść langosza z chyba wszystkim, co przyjdzie do głowy. i kiszkę wątrobową. i gulasz z kluseczkami.
no i właśnie. jedzenie. i picie. pyszna do kwadratu erós pista czyli ostro-słona pasta paprykowa, której przywieźliśmy cztery słoiki.
zupa rybna i gulaszowa. wspomniane langosze, które są chyba najniezdrowszą rzeczą na świecie.
węgierska kiełbasa. i papryka, papryka, papryka. wszystko zapijane szprycerem. (i jeszcze moim prywatnym odkryciem czyli schweppsem limonkowo-cytrynowo-miętowym, który smakuje, jakby ktoś do niego włożył listki prawdziwej, świeżej mięty. wielka szkoda, że nie można go kupić w polsce.)
i tak dalej, i tak dalej... i jeszcze dalej.
to miasto po prostu trzeba odwiedzić i tyle. ośmielę się zaryzykować stwierdzenie, że pragę bije na głowę - chociaż do tej też chętnie bym jeszcze wróciła po latach i zweryfikowała. tym bardziej po dzisiejszej dyskusji na ten temat z państwem o-o, którą odbyliśmy podczas sąsiedzkiej wyprawy na bulwar.
może to dlatego, że budapeszt, z racji tego, że powstał z trzech miast - budy, pesztu i óbudy - nie ma jednego centrum. to miasto rozległe i różnorodne. a przy tym nie ma się wrażenia zbyt dużego zagęszczenia turysty na metrze kwadratowym, choć tych znowu nie brakuje. ale budapesztańska przestrzeń po prostu nie pozwala na wrażenie ciasnoty.
no i te termy...
w budapeszcie zdarliśmy podeszwy, zlaliśmy się potem i opaliliśmy niczym na wycieczce w tunezji. wróciliśmy, czując w kościach i na spalonych ramionach, że to były prawdziwe wakacje.
zauważyłam też po raz kolejny, odkrytą już w tym roku w mieście, którego nie ma, pewną tendencję własną. że kiedy robię zdjęcia, to zamieniam się w obserwatora. a kiedy chłonę to, co jest wokół, to nie chce mi się zupełnie ich robić. a nawet nosić ze sobą aparatu.
czego potem oczywiście żałuję nie raz, nie dwa. ;)
no ale umówmy się, targanie aparatu w 35-stopniowym upale to żadna przyjemność. a przecież o przyjemność właśnie chodziło.
dlatego też, ostatniego, jak zwykle w budapeszcie ciepłego wieczora, usiedliśmy z butelką wina na ławeczce nad dunajem i naświetlaliśmy sobie w głowach ten piękny obraz, nastawieni na baaardzo długi czas ekspozycji. dzięki temu, świetnie zachowaliśmy go w pamięci.
no i całe szczęście, że człowiek nosi ze sobą telefon. :)
wtorek, 20 września 2011
poniedziałek, 19 września 2011
piątek, 16 września 2011
oliwka - po huraganie
przez nasze życie przeszedł huragan oliwka.
teraz sprzątamy zniszczenia. szorujemy podłogi, zbieramy szkło, przyczepiamy z powrotem fronty od szuflad. odwiedzamy castoramę. odsypiamy.
oliwka wróciła do schroniska. przeważyły ostatnie dwa dni. sama jej nadaktywność stawała się coraz słabszym ku temu powodem, pośród innych cech oliwki. oliwka nie wiedziała jednak, o co chodzi w byciu nagle zamkniętą w czterech ścianach, bez innych psów. nie zrozumiała tym bardziej, kiedy została zupełnie sama. i nie ma się co dziwić.
wróciła na swój schroniskowy kwadrat, do swojego kojca, do kumpli, którzy ją godnie przywitali. tak, wróciła do domu, jedynego domu, jaki prawdopodobnie pamiętała. po pobycie w jakimś dziwnym miejscu, z którego nie dało się wyjść.
nawet się za nami nie obejrzała. wiem przynajmniej, że nic jej nie będzie.
a mój strach przed niezrozumieniem pracowników schroniska okazał się jedynie... strachem przed moim własnym poczuciem winy. (na pewno tak wytłumaczyła by mi to pani od głowy).
huragan oliwka trwał zaledwie pięć dni, ale razem z nim przez moją głowę przetoczyła się niesamowita ilość intensywnych, sprzecznych emocji. panika. strach przed nieznanym, nieopanowywalnym, nieodwołalnym. radość z odzyskanych porannych spacerów nad morzem. bezsenność. lęk przed popełnieniem błędu. wyrzut sumienia. dużo wyrzutów. nieuchronna sympatia do psiaka. chęć pomocy i zrozumienia. radość z drobnych postępów. wiara, że będzie dobrze. bezsilność.
stres, który sięga takiego poziomu, że mobilizujesz się i nagle zaczynasz być opanowana i racjonalna. bo tylko tak się da.
dopiero potem odchorujesz.
ulga. i smutek.
te krótkie pięć dni nauczyło mnie zaskakująco dużo. po raz kolejny pomyślałam coś, co przyszło mi już kiedyś do głowy. że czasem tak bardzo angażujemy się w to, co czują zwierzęta. że przestajemy myśleć o tym, co sami czujemy. choć w to właśnie powinniśmy zaangażować się w pierwszej kolejności.
tylko, czy nie jest tak, że to właśnie nasze własne uczucia sprawiają, że daleko nam do ideału? a poświęcając się biednym psiakom, we własnych oczach stajemy się lepsi?
długo będę jeszcze to wszystko procesować w głowie. i wyciągać wnioski.
tymczasem, chyba powinniśmy odłożyć na chwilę psie przygody. i zająć się sobą nawzajem.
a za oliwkę będę trzymać kciuki. bo pomimo tego wszystkiego, zapamiętałam ją dobrze. w końcu, ona była tu tylko boru ducha winnym, zestresowanym psiakiem. to wszystko wydarzyło się w naszych głowach.
no i trochę jednak w domu.
to jedyne zdjęcie oliwki, jakie mamy. zrobione na łące, na pierwszym spacerze, przez xmas_eve, której jeszcze raz dziękuję za pomoc.
i wam wszystkim też dziękuję za cenne spostrzeżenia i uwagi. to też już kiedyś mówiłam. dobrze jest mieć z kim porozmawiać.
.
.
teraz sprzątamy zniszczenia. szorujemy podłogi, zbieramy szkło, przyczepiamy z powrotem fronty od szuflad. odwiedzamy castoramę. odsypiamy.
oliwka wróciła do schroniska. przeważyły ostatnie dwa dni. sama jej nadaktywność stawała się coraz słabszym ku temu powodem, pośród innych cech oliwki. oliwka nie wiedziała jednak, o co chodzi w byciu nagle zamkniętą w czterech ścianach, bez innych psów. nie zrozumiała tym bardziej, kiedy została zupełnie sama. i nie ma się co dziwić.
wróciła na swój schroniskowy kwadrat, do swojego kojca, do kumpli, którzy ją godnie przywitali. tak, wróciła do domu, jedynego domu, jaki prawdopodobnie pamiętała. po pobycie w jakimś dziwnym miejscu, z którego nie dało się wyjść.
nawet się za nami nie obejrzała. wiem przynajmniej, że nic jej nie będzie.
a mój strach przed niezrozumieniem pracowników schroniska okazał się jedynie... strachem przed moim własnym poczuciem winy. (na pewno tak wytłumaczyła by mi to pani od głowy).
huragan oliwka trwał zaledwie pięć dni, ale razem z nim przez moją głowę przetoczyła się niesamowita ilość intensywnych, sprzecznych emocji. panika. strach przed nieznanym, nieopanowywalnym, nieodwołalnym. radość z odzyskanych porannych spacerów nad morzem. bezsenność. lęk przed popełnieniem błędu. wyrzut sumienia. dużo wyrzutów. nieuchronna sympatia do psiaka. chęć pomocy i zrozumienia. radość z drobnych postępów. wiara, że będzie dobrze. bezsilność.
stres, który sięga takiego poziomu, że mobilizujesz się i nagle zaczynasz być opanowana i racjonalna. bo tylko tak się da.
dopiero potem odchorujesz.
ulga. i smutek.
te krótkie pięć dni nauczyło mnie zaskakująco dużo. po raz kolejny pomyślałam coś, co przyszło mi już kiedyś do głowy. że czasem tak bardzo angażujemy się w to, co czują zwierzęta. że przestajemy myśleć o tym, co sami czujemy. choć w to właśnie powinniśmy zaangażować się w pierwszej kolejności.
tylko, czy nie jest tak, że to właśnie nasze własne uczucia sprawiają, że daleko nam do ideału? a poświęcając się biednym psiakom, we własnych oczach stajemy się lepsi?
długo będę jeszcze to wszystko procesować w głowie. i wyciągać wnioski.
tymczasem, chyba powinniśmy odłożyć na chwilę psie przygody. i zająć się sobą nawzajem.
a za oliwkę będę trzymać kciuki. bo pomimo tego wszystkiego, zapamiętałam ją dobrze. w końcu, ona była tu tylko boru ducha winnym, zestresowanym psiakiem. to wszystko wydarzyło się w naszych głowach.
no i trochę jednak w domu.
to jedyne zdjęcie oliwki, jakie mamy. zrobione na łące, na pierwszym spacerze, przez xmas_eve, której jeszcze raz dziękuję za pomoc.
i wam wszystkim też dziękuję za cenne spostrzeżenia i uwagi. to też już kiedyś mówiłam. dobrze jest mieć z kim porozmawiać.
.
.
wtorek, 13 września 2011
oliwka
no i stało się.
kiedyś myślałam, że ludzie, którzy biorą psy ze schroniska, a potem je oddają, są beznadziejni. nieodpowiedzialni. i w ogóle.
dzisiaj znalazłam się sama w sytuacji, w której biorę pod uwagę tę możliwość. i nie wiem, co mam myśleć.
oliwkę zabraliśmy ze schroniska w niedzielę. znaliśmy ją z krótkiego, ale bardzo pozytywnego opisu na facebooku, kilku maili, i ostatecznie spaceru, na który ją zabraliśmy tuż przed wpakowaniem jej do samochodu.
to zdecydowanie za mało, żeby poznać psa. zaaferowani sytuacją, nie daliśmy sobie czasu. pakując ją do samochodu, nie byliśmy przekonani, że robimy dobrze.
trzeci dzień mieszkamy z psem, który jest nadaktywny. dokładnie taki, jakiego nie chcieliśmy. oliwka jest słodka, pozytywna i bystra, ale nie daje nam żyć. skacząc, skomląc, kopiąc w posłaniu i wiecznie przynosząc piłkę do zabawy. nie dając się wyspać.
chcieliśmy dorosłego psa, który ma już za sobą wiek szczenięcy. oliwka, choć podobno ma sześć lat, jest jak szczeniak, którym trzeba wiecznie się zajmować. może to dlatego, że ostatnie dwa lata spędziła w schronisku. prawdopodobnie też nigdy nie mieszkała w mieszkaniu. co widać i słychać. najpewniej idealnie czuła by się w ogrodzie. albo z dzieciakami, które mogły by się z nią w kółko bawić w rzucanie piłeczki.
jadąc do schroniska miałam wyidealizowany obraz tego typu instytucji, poparty licznymi wizytami na stronach internetowych i fan page'ach. liczyłam na kompetencje i pomoc pracowników. że doradzą, czy ten pies nadaje się do mieszkania, dla takich ludzi jak my, prowadzących taki a nie inny tryb życia. w tę niedzielę nic takiego się nie wydarzyło. a my, w dużym stresie, nie zapytaliśmy o ważne rzeczy przed podpisaniem umowy adopcyjnej.
w umowie jest punkt mówiący o tym, że jeśli pies "nie spełni Państwa oczekiwań" należy go niezwłocznie oddać do schroniska w ciągu 14 dni.
i zostać nieodpowiedzialnym potworem.
postanowiliśmy dać oliwce czas, ale każdego dnia, wieczora i każdej nocy, nurtują mnie pytania. czy jeśli oliwka, choć jest naprawdę fajnym psem, nie jest takim psem, jakiego chcemy mieć przez kolejne lata, to czy mamy ją jednak zatrzymać? i dalej żyć w stresie, który przez ostatnie dni dopieka całej naszej trójce i przez który nie śpimy po nocach? czy zebrać się w sobie i zawieźć ją z powrotem, ryzykując jej smutek i niezrozumienie pracowników schroniska? i żal, że pochopnym działaniem zawiodło się żywe stworzenie?
czy poczekać jeszcze trochę, aż opadną emocje, ryzykując coraz większe przywiązanie suni do nas? ale też dając sobie szansę na przekonanie się do niej?
czy zadbać o swój spokój? czy o spokój psa, którego jeszcze kilka dni temu nie znaliśmy wcale?
co robić?
kiedyś myślałam, że ludzie, którzy biorą psy ze schroniska, a potem je oddają, są beznadziejni. nieodpowiedzialni. i w ogóle.
dzisiaj znalazłam się sama w sytuacji, w której biorę pod uwagę tę możliwość. i nie wiem, co mam myśleć.
oliwkę zabraliśmy ze schroniska w niedzielę. znaliśmy ją z krótkiego, ale bardzo pozytywnego opisu na facebooku, kilku maili, i ostatecznie spaceru, na który ją zabraliśmy tuż przed wpakowaniem jej do samochodu.
to zdecydowanie za mało, żeby poznać psa. zaaferowani sytuacją, nie daliśmy sobie czasu. pakując ją do samochodu, nie byliśmy przekonani, że robimy dobrze.
trzeci dzień mieszkamy z psem, który jest nadaktywny. dokładnie taki, jakiego nie chcieliśmy. oliwka jest słodka, pozytywna i bystra, ale nie daje nam żyć. skacząc, skomląc, kopiąc w posłaniu i wiecznie przynosząc piłkę do zabawy. nie dając się wyspać.
chcieliśmy dorosłego psa, który ma już za sobą wiek szczenięcy. oliwka, choć podobno ma sześć lat, jest jak szczeniak, którym trzeba wiecznie się zajmować. może to dlatego, że ostatnie dwa lata spędziła w schronisku. prawdopodobnie też nigdy nie mieszkała w mieszkaniu. co widać i słychać. najpewniej idealnie czuła by się w ogrodzie. albo z dzieciakami, które mogły by się z nią w kółko bawić w rzucanie piłeczki.
jadąc do schroniska miałam wyidealizowany obraz tego typu instytucji, poparty licznymi wizytami na stronach internetowych i fan page'ach. liczyłam na kompetencje i pomoc pracowników. że doradzą, czy ten pies nadaje się do mieszkania, dla takich ludzi jak my, prowadzących taki a nie inny tryb życia. w tę niedzielę nic takiego się nie wydarzyło. a my, w dużym stresie, nie zapytaliśmy o ważne rzeczy przed podpisaniem umowy adopcyjnej.
w umowie jest punkt mówiący o tym, że jeśli pies "nie spełni Państwa oczekiwań" należy go niezwłocznie oddać do schroniska w ciągu 14 dni.
i zostać nieodpowiedzialnym potworem.
postanowiliśmy dać oliwce czas, ale każdego dnia, wieczora i każdej nocy, nurtują mnie pytania. czy jeśli oliwka, choć jest naprawdę fajnym psem, nie jest takim psem, jakiego chcemy mieć przez kolejne lata, to czy mamy ją jednak zatrzymać? i dalej żyć w stresie, który przez ostatnie dni dopieka całej naszej trójce i przez który nie śpimy po nocach? czy zebrać się w sobie i zawieźć ją z powrotem, ryzykując jej smutek i niezrozumienie pracowników schroniska? i żal, że pochopnym działaniem zawiodło się żywe stworzenie?
czy poczekać jeszcze trochę, aż opadną emocje, ryzykując coraz większe przywiązanie suni do nas? ale też dając sobie szansę na przekonanie się do niej?
czy zadbać o swój spokój? czy o spokój psa, którego jeszcze kilka dni temu nie znaliśmy wcale?
co robić?
poniedziałek, 12 września 2011
kato
pisanie o wakacjach to trochę takie ich przedłużenie. dlatego dzisiaj, kiedy zdążyłam już zapomnieć o urlopie, kilka słów i obrazków o wakacyjnym wstępie czyli katowicach.
w katowicach było gorąco. ba, był taki ukrop, że się nie dało. słońce przysmażało z bezchmurnego nieba a zerowy ruch powietrza sprawiał, że nie było wytchnienia. była za to okazja żeby pozakładać nienoszone zbyt często tego lata letnie ciuszki. :)
katowice to fajne miasto. stosunkowo niedawno ożywiona ulica mariacka pełna jest nocą ludzi i otwartych knajp.
a rano można usiąść na jednej z wielu ławeczek i zjeść śniadanie.
to miasto dosyć zaniedbane. oczernione kamienice w wielu miejscach wołają o odnowienie.
chyba dlatego jedną z nich, przy ulicy mariackiej właśnie, zamieniono w dom, który oddycha (całkiem głośno).
to miasto górnicze, co widać z dumnie wyprostowanych szybów nieczynnych kopalni. i na nikiszowcu, niesamowitym osiedlu familoków, zbudowanych dla pracowników kopalni "wieczorek", które ma swój własny ryneczek i pomalowane na czerwono parapety.
i na którym można zjeść roladę z kluskami śląskimi w restauracji sitg (czyli stowarzyszenia inżynierów i techników górnictwa).
to miasto streetartu i murali i różnych dziwnych malowideł.
i wreszcie, miasto festiwali. nas przywiało na nową muzykę, na którą z pewnością przyjedziemy w przyszłym roku. fajny klimat starej kopalni, fajni ludzie i dość kameralnie jak na festiwal. no i przede wszystkim fajne doznania wizualno-muzyczne (choć na koncercie lamb w szybie wilsona pot lał się ciurkiem po plecach i twarzach).
w tym zdecydowany prym amona tobina, który przyjechał ze swoim zapierającym dech w piersiach widowiskiem.
a do tego wszystkiego jeszcze pyszne jedzenie w złotym ośle.
katowice to miasto, do którego warto przyjeżdżać. zwłaszcza w wakacje. zwłaszcza z chłodnego pomorza. wreszcie mieliśmy okazję zaznać ciepłych nocy, choć nie ominęły nas burze i ulewne deszcze, zwłaszcza w noc ostatnią.
a ciepłe noce kontynuowaliśmy już na drugim końcu 10-godzinnej podróży niewygodną kuszetką. ale o tym w następnym razie.
w katowicach było gorąco. ba, był taki ukrop, że się nie dało. słońce przysmażało z bezchmurnego nieba a zerowy ruch powietrza sprawiał, że nie było wytchnienia. była za to okazja żeby pozakładać nienoszone zbyt często tego lata letnie ciuszki. :)
katowice to fajne miasto. stosunkowo niedawno ożywiona ulica mariacka pełna jest nocą ludzi i otwartych knajp.
a rano można usiąść na jednej z wielu ławeczek i zjeść śniadanie.
to miasto dosyć zaniedbane. oczernione kamienice w wielu miejscach wołają o odnowienie.
chyba dlatego jedną z nich, przy ulicy mariackiej właśnie, zamieniono w dom, który oddycha (całkiem głośno).
to miasto górnicze, co widać z dumnie wyprostowanych szybów nieczynnych kopalni. i na nikiszowcu, niesamowitym osiedlu familoków, zbudowanych dla pracowników kopalni "wieczorek", które ma swój własny ryneczek i pomalowane na czerwono parapety.
i na którym można zjeść roladę z kluskami śląskimi w restauracji sitg (czyli stowarzyszenia inżynierów i techników górnictwa).
to miasto streetartu i murali i różnych dziwnych malowideł.
i wreszcie, miasto festiwali. nas przywiało na nową muzykę, na którą z pewnością przyjedziemy w przyszłym roku. fajny klimat starej kopalni, fajni ludzie i dość kameralnie jak na festiwal. no i przede wszystkim fajne doznania wizualno-muzyczne (choć na koncercie lamb w szybie wilsona pot lał się ciurkiem po plecach i twarzach).
w tym zdecydowany prym amona tobina, który przyjechał ze swoim zapierającym dech w piersiach widowiskiem.
a do tego wszystkiego jeszcze pyszne jedzenie w złotym ośle.
katowice to miasto, do którego warto przyjeżdżać. zwłaszcza w wakacje. zwłaszcza z chłodnego pomorza. wreszcie mieliśmy okazję zaznać ciepłych nocy, choć nie ominęły nas burze i ulewne deszcze, zwłaszcza w noc ostatnią.
a ciepłe noce kontynuowaliśmy już na drugim końcu 10-godzinnej podróży niewygodną kuszetką. ale o tym w następnym razie.
Subskrybuj:
Posty (Atom)