bez dwóch zdań - pierwszy sektor był najlepszym wyborem. oceniłam to już, kiedy w trakcie występu moderata dostrzegłam z boku sceny skrzynie z napisem radiohead i mnóstwo gitar o nie opartych. i momentalnie ścisnęło mnie w tak zwanym dołku. potem już było tylko lepiej.
trochę poprzeciskałam się wśród tłumu, zanim znalazłam sobie miejsce. tłum już był raczej mało chętny do pozwalania na przeciskanie się i raczej stawał niewzruszony pilnując swojego miejsca jak oka w głowie. ale reszta tłumu i tak zrewidowała to po występie moderata. po którym już nikt się nie ruszył, nastąpił jedynie pewnego rodzaju pływ o jakiś metr-dwa do przodu, zacieśniając i wypełniając wszystkie niepotrzebne luki. i już wszyscy tak stojąc na tych swoich miejscach i nie ruszając się, oglądali przez czterdzieści blisko minut, jak zwinni członkowie ekipy technicznej rozkładali kolejne elementy sceny. jak wjechała perkusja, pianino i keyboardy. jak panowie oświetleniowcy wspinali się po wąziutkich, giętkich drabinkach na sam szczyt sceny, gdzie na gibiących się rampach siadali na krzesłach (!) przy reflektorach. jak wjechały kurtyny z potężnych świetlówek. jak potem kolejno podłączali instrumenty i sprawdzali nagłośnienie. same przygotowania oglądało się jak całkiem niezły spektakl, niczym budowanie konstrukcji przez doozersów (pamiętacie doozersów?)
a propos tłumu - byłam trochę zaskoczona "zawartością" pierwszego sektora, a konkretnie tym, ile tam było, hmmm, no młodzieży. a może tylko ja byłam otoczona samymi, jak wynikało z rozmów o szkole, nastolatkami, którzy licytowali się w znajomości kawałków radiohead i który będzie w jakiej kolejności i kto zagra na wniesionym właśnie fenderze solówkę w jakim utworze. dziewczyny zaś im towarzyszące (jedna chwaliła się, że swój bilet kupiła za 300 zł - tu pukam się mocno w czoło) piszczały mi prosto do ucha i wydobywały z siebie wrzaski (tu najlepiej jednak nadaje się angielskie słowo "shriek" żeby oddać te dźwięki, godne największych klasyków horroru), i śpiewały okropną, okropną pseudoangielszczyzną.
ale byli też ludzie w "normalnym wieku", i starsi też - jeden taki włochaty grubas znalazł się w pewnym momencie za mną, potem nagle obok, a zaraz przede mną, do torowania drogi używając łokci i plecaka zawieszonego na brzuchu, wymachując kończynami ile wlezie. i gwiżdżąc, uszkadzając wszystkim naokoło słuch. na szczęście był niski ;)
i pewnie się nawet trochę zirytowałam. na piszczące laski, na wymachującego kończynami kolesia. ale bardzo szybko do mnie doszło, że każdy (no prawie) przyszedł tam, żeby zobaczyć swój ukochany zespół, i każdy ten występ przeżywa po swojemu. ale każdy przeżywa. i postanowiłam zrobić się na te dwie godziny najbardziej tolerancyjna w życiu :) a może nie postanowiłam, tylko ten koncert tak na mnie podziałał. albo po prostu wszystko widziałam i słyszałam na tyle dobrze, że nic było w stanie mi przeszkadzać.
i tak stałam sobie, przemieszczając się naturalnymi pływami tłumu trochę w tę, trochę wewtę, przez jeden z najbardziej niezwykłych wieczorów tego lata.
od czasu do czasu roniąc rzewne łzy.
jeny, jak wspaniale... po pierwszym takcie pozlowalam, ze nie jestem w pierwszym. Sluchalam ze wruszeniem, a teraz dopiero ogladam na youtubie, bo nic nie widzialam... to chyba nie ostatni ich koncert, na ktory poszlysmy, co?:)
OdpowiedzUsuńno ja mam taką nadzieję :)
OdpowiedzUsuń