sobota, 24 września 2011

wreszcie o budapeszcie

zbierałam się długo, bo opisanie budapesztu w kilku słowach i obrazkach to niezła ekwilibrystyka. postanowiłam jednak podjąć próbę, bo budapeszt sobie po prostu na to zasłużył. pozwalając nam przeżyć prawdziwe letnie wakacje, jakich od dawna mi brakowało.

no to (w miarę) po krótce i (nie bardzo) po kolei.

pierwsze wrażenie po spacerze od dworca keleti (do którego doturlaliśmy się po 9 godzinach przewracania się w kuszetce bez zmrużenia oka, trzęsąc się z zimna od najwyraźniej zepsutej klimy, w głowie mając tylko mieszaninę polsko-słowacko-węgierskich głosów słyszanych przez mgłę z megafonów na kolejno mijanych stacjach) do naszej kwatery na rakoczi utca - to wyraźny powiew minionej epoki.

zniszczone kamienice pełne przeróżnych dziwnych sklepów i zakładów, z szyldami pamiętającymi już sporo. czerwone trolejbusy z harmonijkowymi drzwiami, takie, jakie jeździły w gdyni, kiedy byłam dzieckiem. takie same autobusy (w końcu jesteśmy w ojczyźnie ikarusa).

ludzie ubrani całkiem zwyczajnie, może z lekkim nalotem minionych dekad, wręcz brak jakichkolwiek stylizacji przykuwających specjalnie wzrok (i całkowity brak lansu i hipsterstwa też ;). no ale stwierdzam ostrożnie, że może jesteśmy w takiej dzielnicy. (później jednak nadal brak lansu. a może po prostu jest to lans najzwyczajniej nienarzucający się - co jest zdecydowanym plusem tego miasta).

wszechobecne lumpy - na ławeczkach, pod mostami i pomnikami. i lumpeksy (tego drugiego domyślamy się, jak tylko rozszyfrowujemy, że słowo "ruha" ma coś wspólnego z ubraniami).



no właśnie. i ten język. niepodobny do niczego innego, co widziałam. powoli próbuję przypasować powtarzające się słowa do kontekstu, jak puzzle w układance. łapać melodię (k wychodzi to świetnie, ale mamy pewne podejrzenia, że on mógł się wziąć gdzieś z okolicznej rumunii). pamiętając, że "sz" czyta się jak "s" i odwrotnie. (choć w końcu nie jestem dzisiaj wcale pewna, jak czyta się "szexshop"). fascynuje mnie ten język. i skąd on się w ogóle wziął w tym miejscu na świecie?

mijając niechlubne relikty przeszłości po drodze




powoli jednak dochodziliśmy do wniosku, że dalej jest już tylko lepiej.

pięknie jest w budapeszcie. to miasto monumentalne, a takie uwielbiam.
wszystko jest tu imponujące.

wielke kamienice, z których każda jest inna. warto, spacerując ulicami, zadzierać głowę do góry, bo można zobaczyć tam całkiem niesamowite rzeczy. i warto zapuszczać się w uliczki i podwórka.

(tak wyglądała kamienica, w której mieszkaliśmy, w dawnej dzielnicy żydowskiej, tuż obok synagogi.)







majestatyczne wzgórza, z których rozpościera się niesamowity widok:

wzgórze gellerta, na którym dumnie króluje nad miastem pomnik wolności,

z którego miasta pilnuje sam święty gellert, męczennik, który, jak głosi legenda, zginął zrzucony w beczce do dunaju,



 i z którego można popatrzeć na most elżbiety.



(nie weszłam na sam szczyt, bo po nieprzespanej nocy i całkowitym nieprzygotowaniu do ogromu zwiedzania, jakie popełniliśmy pierwszego dnia w totalnym skwarze, skończyło się najzwyklejszym odwodnieniem. i tak, ja skapitulowałam i odmówiłam współpracy, kiedy już byliśmy prawie na szczycie, a k dzielnie wspiął się do końca i zdobył dla mnie upragnioną butelkę zimnej nestea).

i wzgórze zamkowe, na którym, jak sama nazwa wskazuje, znajduje się zamek. na które można wjechać starym wagonikiem kolejki i zrobić sobie prawdziwie wakacyjne zdjęcie.



długie mosty, dumnie przecinające szeroki, nie tak wcale modry dunaj, z których najpiękniejszy jest chyba, pięknie oświetlony nocą, tak zwany most łańcuchowy. prowadzi właśnie na wzgórze zamkowe, a strzegą go potężne, kamienne lwy, które podobno nie mają języków.









piękny budynek parlamentu nad samym dunajem, który tak bardzo przypomina mi ten nad tamizą.




i wiele innych miejsc - bogata historia miasta sprawia, że jest tu tyle do oglądania, że trzeba by napisać przewodnik, żeby o wszystkim wspomnieć.

są pozostałości po romańskich ruinach, secesyjne budowle i liczne kąpieliska termalne, w których spędza się spokojnie pół dnia, mocząc się kolejno w gorących i chłodnych basenach. i w których starsi panowie godzinami grają w szachy.
(należę do osób nielubiących basenów - ale po prostu chyba nie wiedziałam do tej pory, jaka to może być frajda).



bardzo modna i turystyczna ulica vaci i jeszcze modniejszy bulwar andrassy'ego pełen najdroższych butików światowych projektantów. na którym można też znaleźć niechlubny dowód najnowszej historii węgier - kamienicę dobrze pamiętającą czasy faszyzmu a potem komunizmu, w której mieści się teraz "dom terroru". niesamowite, bardzo pouczające muzeum, gdzie nie raz człowiekowi przechodzą ciarki po plecach.



i jeszcze rewitalizowana dzielnica żydowska, pełna knajpek w podwórkach (jedno z naszych najfajniejszych odkryć). i zielona wyspa małgorzaty, na której można się wyciszyć, pobiegać, pojeździć na rowerze, zjeść langosza, znowu się pomoczyć w basenach i posiedzieć przy wielkiej fontannie muzycznej.

i zabawna, historyczna linia metra, pierwsza na kontynencie europejskim, której stacje wyłożone są drewnem i kafelkami a sygnały dźwiękowe odgrywane na każdej z nich wywołują uśmiech na twarzy.

i największa w budapeszcie hala targowa, na której można się obkupić w lokalne specjały, zjeść langosza z chyba wszystkim, co przyjdzie do głowy. i kiszkę wątrobową. i gulasz z kluseczkami.



no i właśnie. jedzenie. i picie. pyszna do kwadratu erós pista czyli ostro-słona pasta paprykowa, której przywieźliśmy cztery słoiki.



zupa rybna i gulaszowa. wspomniane langosze, które są chyba najniezdrowszą rzeczą na świecie.



węgierska kiełbasa. i papryka, papryka, papryka. wszystko zapijane szprycerem. (i jeszcze moim prywatnym odkryciem czyli schweppsem limonkowo-cytrynowo-miętowym, który smakuje, jakby ktoś do niego włożył listki prawdziwej, świeżej mięty. wielka szkoda, że nie można go kupić w polsce.)

i tak dalej, i tak dalej... i jeszcze dalej.

to miasto po prostu trzeba odwiedzić i tyle. ośmielę się zaryzykować stwierdzenie, że pragę bije na głowę - chociaż do tej też chętnie bym jeszcze wróciła po latach i zweryfikowała. tym bardziej po dzisiejszej dyskusji na ten temat z państwem o-o, którą odbyliśmy podczas sąsiedzkiej wyprawy na bulwar.

może to dlatego, że budapeszt, z racji tego, że powstał z trzech miast - budy, pesztu i óbudy - nie ma jednego centrum. to miasto rozległe i różnorodne. a przy tym nie ma się wrażenia zbyt dużego zagęszczenia turysty na metrze kwadratowym, choć tych znowu nie brakuje. ale budapesztańska przestrzeń po prostu nie pozwala na wrażenie ciasnoty.

no i te termy...

w budapeszcie zdarliśmy podeszwy, zlaliśmy się potem i opaliliśmy niczym na wycieczce w tunezji. wróciliśmy, czując w kościach i na spalonych ramionach, że to były prawdziwe wakacje.

zauważyłam też po raz kolejny, odkrytą już w tym roku w mieście, którego nie ma, pewną tendencję własną. że kiedy robię zdjęcia, to zamieniam się w obserwatora. a kiedy chłonę to, co jest wokół, to nie chce mi się zupełnie ich robić. a nawet nosić ze sobą aparatu.
czego potem oczywiście żałuję nie raz, nie dwa. ;)

no ale umówmy się, targanie aparatu w 35-stopniowym upale to żadna przyjemność. a przecież o przyjemność właśnie chodziło.

dlatego też, ostatniego, jak zwykle w budapeszcie ciepłego wieczora, usiedliśmy z butelką wina na ławeczce nad dunajem i naświetlaliśmy sobie w głowach ten piękny obraz, nastawieni na baaardzo długi czas ekspozycji. dzięki temu, świetnie zachowaliśmy go w pamięci.

no i całe szczęście, że człowiek nosi ze sobą telefon. :)


























3 komentarze:

  1. Ruha to o ile pamiętam sklep, "Angol extra ruha" - długo krążyło w internecie , podobnie jak cipesz - czyli szewc. Zaiste dziwny to kraj gdzie psa zwą kutia:))) a policja to rendorseg - kto by na to wpadł???
    Uwielbiam Węgry, i węgierską kuchnię. Najpiękniejsze baseny termalne widziałam w dzielnicy Miszkolca - Tapolcy - znajdowały się w jaskiniach. Cudowne miejsce. :))) Zazdroszczę wycieczki.
    A! Z moją koleżanką z Węgier ustaliłyśmy, że istnieje jedno wspólne słowo dla naszych języków - k****.

    OdpowiedzUsuń
  2. veni vidi vici i przyznaje rację miasto miszczowskie jak żadne inne ;) akurat przelewała sie przez nie fala tropiklanych upałów typu 41 na blacie. ale nic to, bylo przepieknie. czekam na inne propozycje bo widac ze gusta w tym kontekscie podobne ;)
    pzdr
    k

    OdpowiedzUsuń
  3. w budapeszcie najwyraźniej pogoda nie zawodzi (w końcu wspomniane 35 stopni przeżywaliśmy tam na początku września) :) u mnie następny w kolejce paryż, a potem, kto wie, kolejka długa. :)

    OdpowiedzUsuń