No, bo mam jeszcze teraz telewizor, nie.
poniedziałek, 31 marca 2008
czwartek, 27 marca 2008
wtorek, 25 marca 2008
nowa środa nowa przeprowadzka
Figa już rozpoznaje szelest worków mocelastycznych na śmieci Jan Niezbędny.
Tym razem na dużo większym luzie, ale też i z miejsca, w którym poczułam się dobrze. I znowu z perspektywą dość tymczasową. Ale za to tak myślę, że tak przed no... przedostatnia. Dopuszczam jeszcze w planie maks dwie. Chociaż nie wiadomo jak to się potoczy. Może kiedyś, zamek z fosą, książę z bajki, sranie w banie.
Tym razem na dużo większym luzie, ale też i z miejsca, w którym poczułam się dobrze. I znowu z perspektywą dość tymczasową. Ale za to tak myślę, że tak przed no... przedostatnia. Dopuszczam jeszcze w planie maks dwie. Chociaż nie wiadomo jak to się potoczy. Może kiedyś, zamek z fosą, książę z bajki, sranie w banie.
No Country for Old Men
Whatcha got ain't nothin new. This country's hard on people, you can't stop what's coming, it ain't all waiting on you. That's vanity.
poniedziałek, 24 marca 2008
a jednak słowa
"W ogóle nie ma ludzi w tych mieszkaniach. Tylko telewizory.", powiedziała Ruda, patrząc lornetką przez okno.
ja wiedziałam, że tak będzie
M. na sąsiednim blogu napisała, że ma kryzys twórczy. Że pisać się jej nie chce. I ja trochę też tak mam. Tylko, że ze zgoła innych przyczyn tak mam. Z samego goła. W goła owego jednak nie wnikając, nie chce mi się, i już. Albo już nie umiem. Albo zmieniają mi się środki ekspresji, czy jakoś tak. Albo ta ekspresja mi znów idzie tak do środka, nie na zewnącz.
Na szczęście mam jeszcze te obrazki. I one się nadadzą całkiem nieźle właśnie teraz. Więc one teraz będą. Pókico.
Na szczęście mam jeszcze te obrazki. I one się nadadzą całkiem nieźle właśnie teraz. Więc one teraz będą. Pókico.
piątek, 21 marca 2008
czwartek, 20 marca 2008
wtorek, 18 marca 2008
poniedziałek, 17 marca 2008
czwartek, 13 marca 2008
wtorek, 11 marca 2008
konkurs
Jak pokazać klasę komuś, kto nie zna (nie czai, nie jarzy, nie kuma, nie kmini, nie chyta) takiego pojęcia?
Zgłoszenia proszę posyłać do dupy.
Zgłoszenia proszę posyłać do dupy.
nie tylko facjaty nie tylko azjaty
Tak wspominkowo jeszcze. W ramach relaksu i terapii zajęciowej, walcząc przed zalewem krwi i wylewem żółci na monitor. Na uspokojenie.
poniedziałek, 10 marca 2008
Control
Jeszcze przez jakiś czas pewnie pooglądacie obrazki z Seulu - trochę tam ich jeszcze jest. Ale na razie z innej beczki - bo obejrzałam wczoraj film "Control" (w zasadzie dla mojego organizmu to było już dzisiaj), i oprócz tego, że film był naprawdę szacun zrobiony, i że cała historia Iana Curtisa ogólnie robi mocne wrażenie, to jedna rzecz szczególnie sprawiła, że przeszły mi ciarki po plecach. Otóż, jak obwieścił napis na końcu filmu, Ian Curtis zabił się dokładnie tego dnia, kiedy ja się urodziłam. Dosyć creepy, don't you think?
jusz
Więc, już nie ma Seulu. Znaczy, jest, ale nas już tam nie ma. Już dzisiaj nadaję z naszej cudownej ojczystej ziemi. Z zupełnie nowym, świeżym jetlagiem, co mnie właśnie przytulił. Ale podobno w tę stronę jest łatwiejszy.
Za to Seul pożegnał nas godnie ostatniego wieczoru. I oprócz niedoszłej gwiazdy filmu, zostałam również gwiazdą estrady. Więc chyba czeka mnie tam jakaś świetlana przyszłość w tej Korei…
Zobaczcie, jaki mam zespół.
(Przypomniało mi się, że w liceum dostałam kiedyś z odpowiedzi z biologii dwóję, i pani postawiła mi plus „za ekspresję”, bo koleżanki niejakie próbując mnie ratować desperacko pokazały owej pani od biologii zdjęcie, co to niejaka jedna ruda koleżanka zrobiła kiedyś osobie mojej i niejakiej Oli Kej., w jakiejś tam obłędnej stylizacji. Zdaje się, że cała sesja nawet była.
No to za ekspresję poniższą normalnie musiałabym dostać, hmmm, co najmniej tróję… ;) Prezentuję zatem fotorelację z naszego koncertu.
(Żeby ekspresja była większa, w czerni i bieli.)
Oto gra i kombi zespół trombi.
Za to Seul pożegnał nas godnie ostatniego wieczoru. I oprócz niedoszłej gwiazdy filmu, zostałam również gwiazdą estrady. Więc chyba czeka mnie tam jakaś świetlana przyszłość w tej Korei…
Zobaczcie, jaki mam zespół.
(Przypomniało mi się, że w liceum dostałam kiedyś z odpowiedzi z biologii dwóję, i pani postawiła mi plus „za ekspresję”, bo koleżanki niejakie próbując mnie ratować desperacko pokazały owej pani od biologii zdjęcie, co to niejaka jedna ruda koleżanka zrobiła kiedyś osobie mojej i niejakiej Oli Kej., w jakiejś tam obłędnej stylizacji. Zdaje się, że cała sesja nawet była.
No to za ekspresję poniższą normalnie musiałabym dostać, hmmm, co najmniej tróję… ;) Prezentuję zatem fotorelację z naszego koncertu.
(Żeby ekspresja była większa, w czerni i bieli.)
Oto gra i kombi zespół trombi.
piątek, 7 marca 2008
czwartek, 6 marca 2008
jeszcze seoul
Ponieważ widmo powrotu już się czai, a w zasadzie nawet nie specjalnie się ukrywa, to zaczyna się robić dosyć sentymentalnie. W dodatku wieści z kraju przyprawiają o zawrót głowy i gęsią skórkę, a najczęstszy zwrot jakiego dzisiaj używałam, to, za wielce przeproszeniem, w tłumaczeniu na angielski, "I fuck", to zajmę się jeszcze trochę tym Seulem. Seulem, co wygląda też tak:
przesłanie z Korei
Przesyłam to przesłanie popijając coś, co nie wiem czym jest, ale jest dobre i słodkie, z papierowego kubka z napisem Excellent Happiness...
a propos dinnerów
Ten dinner wczoraj, to wcale jakiś niezwykły nie był, w sensie że tutaj. Właśnie tak od dwóch tygodni mniej więcej jadam na kolację, w różnych wariantach, krzesłowych, albo siedzonych po turecku, i z różnymi rzeczami na stole. Tylko, że do tej pory nie robiłam zdjęć tych dinnerów, bo po pierwsze robili je koledzy i koleżanki, a po drugie zbyt byłam zaabsorbowana jedzeniem oraz opanowywaniem pałeczek. (Wiecie, tutaj z reguły w restauracjach je się takimi metalowymi pałeczkami, jak normalne sztućce, a oprócz tego dostaje się łyżkę, i Korean style to jest właśnie jedzenie łyżką i pałeczkami, zależy co się bardziej przydaje.) A tera to nawet i makaron pałeczkami zjem, zwłaszcza, że wystarczy go nabrać trochę i całego wsiorbać, hehe, nie przejmując się efektami akustycznymi.
Głównym ośrodkiem dinneru jest oczywiście stół, często taki z dziurą, i na nim się gotuje albo smaży albo grilluje. Może być taki jak ten na zdjęciach, z takim elektrycznym dynksem, a może być z miejscem, do którego wstawia się na przykład rozżarzone węgle i się wtedy robi barbekju koreański. I wtedy z góry zwisa taka rura co się ją przybliża do mięsa i tamtędy chyba dym ucieka czy coś.
Tych dinnerów to mi będzie brakować, i tych lanczy, bo już chyba się przestawiłam na regularne jedzenie posiłków, zwłaszcza takich posiłków, czego od dawien dawna nie robiłam. A nasi koreańscy przyjaciele bardzo się starali, żeby codziennie zabierać nas na różnego typu żarcie, i dzięki temu poznaliśmy Koreę dosłownie od kuchni, nie jak tacy zwykli turyści. Za to jestem im wdzięczna, bo wiem teraz o kulinarnej kulturze tego kraju więcej, niż bym wyczytała w jakiejkolwiek książce i obejrzała w jakimkolwiek filmie na Naszynal Dżeografik.
I wiem też już, że nie należy dziękować. Bo oni tak nas codziennie zabierają na te jedzenie, i zawsze płacą, jeszcze nie dali nam za siebie zapłacić i pewnie już to nie nastąpi. A jak za każdym razem mówiliśmy "senkju", to w końcu powiedział jeden nam "don't sej senkju". Bo oni nas traktują jak friends i to się rozumie samo przez się.
No i ciekawam jak to będzie u nas, bo dwóch koreańskich przyjaciół kilka dni po naszym powrocie przylatuje do Polski. Trochę się obawiam jakiegoś ich rozczarowania, ale może niepotrzebnie. No i uwaga - będą mlaskać, siorbać i charchać! My zresztą chyba już też. :)
Głównym ośrodkiem dinneru jest oczywiście stół, często taki z dziurą, i na nim się gotuje albo smaży albo grilluje. Może być taki jak ten na zdjęciach, z takim elektrycznym dynksem, a może być z miejscem, do którego wstawia się na przykład rozżarzone węgle i się wtedy robi barbekju koreański. I wtedy z góry zwisa taka rura co się ją przybliża do mięsa i tamtędy chyba dym ucieka czy coś.
Tych dinnerów to mi będzie brakować, i tych lanczy, bo już chyba się przestawiłam na regularne jedzenie posiłków, zwłaszcza takich posiłków, czego od dawien dawna nie robiłam. A nasi koreańscy przyjaciele bardzo się starali, żeby codziennie zabierać nas na różnego typu żarcie, i dzięki temu poznaliśmy Koreę dosłownie od kuchni, nie jak tacy zwykli turyści. Za to jestem im wdzięczna, bo wiem teraz o kulinarnej kulturze tego kraju więcej, niż bym wyczytała w jakiejkolwiek książce i obejrzała w jakimkolwiek filmie na Naszynal Dżeografik.
I wiem też już, że nie należy dziękować. Bo oni tak nas codziennie zabierają na te jedzenie, i zawsze płacą, jeszcze nie dali nam za siebie zapłacić i pewnie już to nie nastąpi. A jak za każdym razem mówiliśmy "senkju", to w końcu powiedział jeden nam "don't sej senkju". Bo oni nas traktują jak friends i to się rozumie samo przez się.
No i ciekawam jak to będzie u nas, bo dwóch koreańskich przyjaciół kilka dni po naszym powrocie przylatuje do Polski. Trochę się obawiam jakiegoś ich rozczarowania, ale może niepotrzebnie. No i uwaga - będą mlaskać, siorbać i charchać! My zresztą chyba już też. :)
środa, 5 marca 2008
dinner
Dobra, dzisiaj dinner wyglądał jak mianowicie poniżej. Mam juz jednego korejskiego fana, bo dowiedziałam się od innego takiego, że ten mianowicie fan powiedział, że jestem "cute" i "beautiful" i się bardzo zawstydził ten fan, jak ten ów inny taki mi to powiedział. (A wcześniej na innym dinnerze również usłyszałam, że wyglądam jak Meg Ryan. :D Ale ja i tak mam teorię, że po prostu jestem blondynką.) I ogólnie było grubo na dinnerze, bo było męskie towarzystwo, za wyjątkiem mnie, i panowie uczyli się wymawiać Kah-ro-li-nah, hehe, a jak tylko wyszłam to restroomu, jak tu mówią po amerykańsku oczywiście, to zaraz Pawłowi chcieli załatwiać rozrywkę, i kto wie, jakby się skończyło, gdyby mnie nie było w owym towarzystwie. Także.. nie jest łatwo, ale jako western woman daję sobie nieźle radę. A dinner wyglądał tak (podobnie wyglądały zresztą poprzednie dinnery):
przepraszam, akcent nieseulski zupełnie
No więc... pomyliłam się z tym wracaniem do kraju. Zupełnie się pomyliłam. Nie chcę wracać. Chociaż czytałam, że Jarek chce zbudować w Polsce 11 Irlandii. Sę wolę pojechać do tej prawdziwej jednakowoż. Już niestety zaczynam myśleć o wysiąściu na naszym cudownym Lech Walesa Airport, o peronie eskaemki, o tej szarości takiej, w którą bardzo szybko się wpada na drodze z lotniska. I mi taka gula do gardła podchodzi, jak se pomyślę.
W ogóle teraz jeszcze bardziej chcę pojechać w różne miejsca na świecie. Trochę bym tu chciała pobyć jeszcze, a potem pojechać gdzieś indziej. Gdzieś gdzie jest dużo różnych fajnych rzeczy. Gdzie dużo się dzieje. Gdzie spotyka się dużo różnych ludzi. Gdzie można zrobić dużo zdjęc na ulicy. Bo zauważyłam taką zależność, że przez tydzień zagraniczny robię więcej zdjęć niż potem przez pół roku w Polsce.
I gdzie można po angielsku pogadać chciałabym jeszcze pojechać.
I zupełnie nie wiadomo czemu, chciałabym pojechać tam, gdzie natenzupełnieprzypadkowyprzykład, Roisin Murphy uprawia busking* na Covent Garden.
*busk - Występować jako uliczny artysta; występować na ulicy (zwykle grając muzykę za pieniądze).
W ogóle teraz jeszcze bardziej chcę pojechać w różne miejsca na świecie. Trochę bym tu chciała pobyć jeszcze, a potem pojechać gdzieś indziej. Gdzieś gdzie jest dużo różnych fajnych rzeczy. Gdzie dużo się dzieje. Gdzie spotyka się dużo różnych ludzi. Gdzie można zrobić dużo zdjęc na ulicy. Bo zauważyłam taką zależność, że przez tydzień zagraniczny robię więcej zdjęć niż potem przez pół roku w Polsce.
I gdzie można po angielsku pogadać chciałabym jeszcze pojechać.
I zupełnie nie wiadomo czemu, chciałabym pojechać tam, gdzie natenzupełnieprzypadkowyprzykład, Roisin Murphy uprawia busking* na Covent Garden.
*busk - Występować jako uliczny artysta; występować na ulicy (zwykle grając muzykę za pieniądze).
wtorek, 4 marca 2008
joy & happy
Jak przeczytaliście tytuł, to pomyśleliście sobie, że nie znam angielskiego? To dobrze pomyśleliście. Wczoraj wystąpiłam w widele. Z kolegą Amerykanem normalnie graliśmy scenki, że tam Hi Bill, i Let's have a party. Takie sztywne, sztuczne dialogi dla koreańskich dzieci, wypowiadane z wielkim entuzjazmem, że cheerful i wogle. I pan kręcący to wideo tłumaczył mi, że mówię niewyraźnie, że powinnam wooolnooo, i inne dźwięki w ogóle mówić, o takie, jak Adrien, Adrien mówi dobrze i wyraźnie, a u mnie słychać, że nie jestem nejtiw spiker. Well. Nie umiałam mówić jak Adrien, gdyż American English mie przez aparat mowy nie przechodzi, więc niestety moja kariera aktorska w Korei zawisła na włosku. Chyba będę musiała sobie poszukać tutaj innej roboty. Mogłabym na przykład robić zdjęcia...
W każdym razie bekę mieliśmy niezłą i nakręcaliśmy te nieszczęsne dwa krótkie dialogi chyba z godzinę. No i chyba muszę poćwiczyć tę wymowę normalnie, Malezyjczycy kiedyś też pisali, że "she doesn't speak clearly", czy coś takiego.
I właśnie zdumiewa mnie w tym kraju to, że niby chcą się uczyć tego języka, ale w ogóle im na nim nie zależy. Że miasto jest pełne anglojęzycznych cudzoziemców, a w głównych, reprezentacyjnych miejscach miasta są i owszem teksty po angielsku, filmy animacje reklamowe etc, ale w wariancie transylwańskim raczej. Dlatego też na wieży N Seoul Tower właśnie leci takie coś, i tam piszą, zresztą na stronie internetowej też, że znajdziesz tam joy and happy i jeszcze sweet relaxtion. I że tam będziesz mógł feel as you imagine. I wszędzie jest tak, wszędzie.
A najwięcej to mnie się podobają tutaj zeszyty i notesy i inne stationery, których nakupowałam już całą szufladę i będę miała pewnikiem przez nie nadbagaż. Bo oprócz nieprawdopodobnego wręcz dizajnu, na wszystkich są teksty po angielsku, i to takie romantyczno-niegramatyczno-wzniosło-zabawne. W stylu "Keep your dream''. Albo "The best way to feel happy is to have seat with your friends". Albo mam na zeszycie taki tekst: "I'm free and happy in this flash world. Oh no one can disturb my peaceful paradise." Chyba już kumacie o co chodzi?
Słowo-klucz w Korei to oczywiście "happy".
W każdym razie bekę mieliśmy niezłą i nakręcaliśmy te nieszczęsne dwa krótkie dialogi chyba z godzinę. No i chyba muszę poćwiczyć tę wymowę normalnie, Malezyjczycy kiedyś też pisali, że "she doesn't speak clearly", czy coś takiego.
I właśnie zdumiewa mnie w tym kraju to, że niby chcą się uczyć tego języka, ale w ogóle im na nim nie zależy. Że miasto jest pełne anglojęzycznych cudzoziemców, a w głównych, reprezentacyjnych miejscach miasta są i owszem teksty po angielsku, filmy animacje reklamowe etc, ale w wariancie transylwańskim raczej. Dlatego też na wieży N Seoul Tower właśnie leci takie coś, i tam piszą, zresztą na stronie internetowej też, że znajdziesz tam joy and happy i jeszcze sweet relaxtion. I że tam będziesz mógł feel as you imagine. I wszędzie jest tak, wszędzie.
A najwięcej to mnie się podobają tutaj zeszyty i notesy i inne stationery, których nakupowałam już całą szufladę i będę miała pewnikiem przez nie nadbagaż. Bo oprócz nieprawdopodobnego wręcz dizajnu, na wszystkich są teksty po angielsku, i to takie romantyczno-niegramatyczno-wzniosło-zabawne. W stylu "Keep your dream''. Albo "The best way to feel happy is to have seat with your friends". Albo mam na zeszycie taki tekst: "I'm free and happy in this flash world. Oh no one can disturb my peaceful paradise." Chyba już kumacie o co chodzi?
Słowo-klucz w Korei to oczywiście "happy".
poniedziałek, 3 marca 2008
Subskrybuj:
Posty (Atom)