oswajać się z nowymi dźwiękami. kiedy jeszcze, na samym początku, mówią mi bardzo niewiele.
ten czas, kiedy przesłucham płytę raz, i jakoś nie wiem, co myśleć. nie rozróżniam jeszcze jednej piosenki od drugiej. nie umiem ocenić, podoba się, nie podoba.
odkładam na potem.
żeby za chwilę sięgnąć po nią znowu, zostawiając na boku oczekiwania, postanawiając po prostu posłuchać tego, co ktoś gdzieś nagrał.
(tu dygresja, bo myśląc o tym, dochodzę do genialnej wręcz puenty, w końcu nie od parady zostałam kiedyś nazwana mistrzynią celnych spostrzeżeń.
więc uwaga:
oczekiwania pozbawiają nas w życiu mnóstwa radości.
ament.)
najpierw rozpoznaję głos. charakterystyczne dźwięki gitar. połamaną perkusję.
jakbym jechała pociągiem w nieznane, ale jednak znajome.
więc wsiadam i jadę, raz, drugi, poznaję coraz lepiej, zapamiętuję, powtarzam, zaczynam rozróżniać. jednostajny krajobraz dźwięków w końcu zaczyna się układać w rozpoznawalne, osobne krainy. pagórki, doliny, zwrotki i refreny.
aż w końcu po kilku kółkach dojeżdżam do momentu, który lubię najbardziej.
do tego momentu, kiedy nagle już wiem. że mi się podoba.
jak ja lubię to.
Lotus mnie wcale nie przekonał, za to wczoraj usłyszałem przypadkiem Codex! Skuszę się chyba na cały album jednak.
OdpowiedzUsuńwidzisz, ten post jest jakby o tym, że mnie też nie przekonał. wcale. ;)
OdpowiedzUsuń