piątek, 4 lutego 2011

czarny łabędź, biały łabędź

są takie dni, kiedy trudne do ogarnięcia emocje upychamy gdzieś z tyłu pod czaszką, gromadzimy w przełyku, usilnie próbując przepchnąć je z powrotem jak refluks.
są takie filmy, których reżyserzy dobrze wiedzą, jak do tych emocji się dostać, i na żywca w nich grzebią, widza czyniąc bezwolną marionetką.
kiedy w jeden z takich dni obejrzy się jeden z takich filmów, efekt może być szokujący.

to, co przeżyłam wczoraj na sali kinowej, oglądając czarnego łabędzia, można określić chyba tylko mianem katharsis. aronofsky rękami swojej bohaterki wyciągnął mi z gardła emocje, napiął do granic wytrzymałości, a potem wyżął jak mokry ręcznik, z którego polały się gorzkie łzy. a w nich wszystko - smutek, ból, złość, żal. i lęk. lęk przed utratą kontroli. nad sobą. nad własnym ciałem. nad własnym życiem.

o filmie black swan powiedziano już wiele. dla mnie ten film okazał się bardzo osobistym przeżyciem. przeżyciem na miarę porządnej sesji psychoterapeutycznej.
black swan wędruje do kategorii tych filmów, które na zawsze zapamiętam, ale których najpewniej nie obejrzę już nigdy więcej.
w tej kategorii jest już zresztą jeden film aronofsky'ego.

a wnioski?
aronofsky w świetnej formie.
ja - w nienajlepszej. do normalnego życia wróciłam na razie pozornie. w głowie został jeszcze kawał drogi do przejścia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz