niedziela, 21 czerwca 2009

kajak+rzeka=uciecha dla człowieka

oficjalnie zakochałam się w spływach kajakowych.
drugi spływ w moim życiu był po prostu nie z tej ziemi. i chyba nawet w związku z tym normalnie nauczę się pływać, bo tak bardzo chcę jeszcze i jeszcze.
i chociaż nie jestem jakąś specjalnie sportowo-survivalowo-trampową dziewczyną (i potrzebuję, żeby ktoś mnie uspokajał, kiedy panikuję na widok przeszkody, widząc oczyma wyobraźni, jak wpadam do wody, albo tracę oko, które wykala mi ostra gałąź, albo z gąszczy liści wypływam z dwoma wbitymi w kark kleszczami, a wszyscy, wiedząc, że jestem niepływająca, traktują mnie z naprawdę specjalną troską, za co jestem bardzo wdzięczna, ale budzi to we mnie po jakimś czasie chęć udowodnienia, jaką jednak jestem twardzielką), to spływanie kajakiem po rzece jest dokładnie tym, co chcę robic, żeby się latem oderwać od codzienności i zrelaksować.

wczorajszy spływ był spływem panieńskim M. (z wieczoru pojawi się tu zapewne niebawem relacja, chociaż odpowiednio okrojona ;). i był on absolutnie kompletnie całkowicie zajebisty.

miało być lajtowo, chilloutowo, imprezowo, bez wysiłku, na relaksie.
było: imprezowo, owszem, bardzo, ale oprócz tego: całkiem trudno, niebezpiecznie momentami, męcząco i wysiłkowo jak najbardziej. było przepływanie co rusz pod mostami, mostkami, i gałęziami, które były tak nisko, że trzeba było kłaść się na plecach w kajaku, bo inaczej można było stracić głowę, i to dosłownie. był ostatni ciężki odcinek na jeziorze, kiedy już żadna nie miała siły wiosłować, ale wszystkie ostro wiosłowały.
było pięknie, momentami wręcz onirycznie i bajkowo.
było też mokro, zimno, i po prostu zajebiście.
wielki szacun dla świadkowej-organizatorki, która sama również była dosyć zaskoczona przebiegiem.

ponieważ jestem na tyle rozsądna, by nie zabierać aparatu do kajaka, poniżej kilka obrazów, których nie udało mi się zrobić.

siedem kajaków na środku jeziora w pełnym słońcu, udekorowanych kolorowymi balonami, z czego jeden szczególnie, a w tym jednym piękna słowiańska dzioucha w wielkiej różowej sukni i wianku na głowie.
(pan łowiący ryby na pomoście, do którego podpłynęłyśmy, musial nieźle przecierać oczy na nasz widok)

ściemniające się niebo, szumiące szuwary, mgła unosząca się nad wodą, wśród mgły wystające z wody żółte grążele (które widziałam z bliska chyba pierwszy raz w życiu), na wodzie zaś piękne białe łabędzie, wyłaniające się za kolejnymi meandrami rzecznymi.
do tego wydobywające się ni to z lasu, ni to z szuwar, ni to nie wiadomo skąd, dziwne, trochę kosmiczne, a trochę strasznawe huczenie/buczenie, najprawdopodobniej produkowane przez jakąś faunę, ale nikt nie wie jaką.

mijane raz na jakiś czas zielone łąki z wielkimi bocianami, porosłe kaczeńcami, niezapominajkami, albo fioletowymi trawami.

śpiew ptaków. zapach świeżej mięty. chlupot wartkiego nurtu wody na kamienistym dnie.

spływ, jednym słowem, niezapomniany.
lubię to!
chcę jeszcze.

5 komentarzy:

  1. Jak okrojona?!!! Ale znaczy na wieczorze aparat był?

    OdpowiedzUsuń
  2. był był.
    a okrojona ze względów, że był to wieczór panieński, a panna może sobie nie życzyć. chyba, że autoryzuje (w tym wypadku nie ma innej opcji, żebym zrobiła samowolkę, i nawet ja o tym wiem)

    OdpowiedzUsuń
  3. hmmm, żebym to ja wiedziała, malowniczej :), z jeziora do jeziora, z sycowej huty do wdzydz kiszewskich, czyli bliziutko, ale niespodziewanie super. polecam bardzo.

    OdpowiedzUsuń
  4. ..znaczy się Wda, inaczej Czarna Woda :)Tak zwana Kaszubska Wielka woda. Bardzo fajnie , nic dziwnego że się podobało, i termin miałyście bardzo dobry, po później jest tłok na rzece. Pzdr.:D

    OdpowiedzUsuń