otóż hel to specyficzne miasto.
na samym końcu półwyspu, niby mocno turystyczne, ale też bardzo zaniedbane. z niewykorzystanym potencjałem. jak wiele polskich nadmorskich miasteczek zresztą.
z przedziwnym jajowatym budynkiem w porcie, w którym niedawno nie było niczego, a teraz jest pusty pub z przebranym za pirata barmanem i szmatą, na której wisi przypięty obraz wzburzonego morza w złotej ramie.
i oszałamiającym widokiem z okien.
z całym tym nadmorskim inwentarzem - zapachem wędzonych ryb i gofrów, pseudokaszubskim jedzeniem, dźwiękiem cymbergaja i krzykliwymi banerami letnich "outletów" odzieżowych. i różowym namiotem polsatowskiego must be the music na plaży.
i z ukrytą między drzewami, mroczną historią, której czasem można nawet dotknąć.
za jedno lubię hel szczególnie - za plażę na końcu cypla, na której kończy się polska.
i jeszcze za podróż tramwajem wodnym. tak samo sentymentalną za każdym razem.
A to ostatnie to co? Flądra?:)))
OdpowiedzUsuńpyszna flądra wędzona! :)
OdpowiedzUsuń