choć tym razem pogoda była trochę kapryśna, a kiedy w dzień wyjazdu obudziliśmy się po trzech godzinach snu, wyciskając jego ostatnie sekundy przed załadowaniem się do polskiego busa (olt zrobiło nam - jak wiadomo - psikusa), za oknem wyglądało zupełnie jak u nas - szaro i jesiennie. (a ja wtedy wymyślałam jakieś wielokrotnie złożone zdanie, pełne metafor, o tym snu wyciskaniu, ale większość natychmiast zapomniałam. bo obudzenie się po trzech godzinach snu to chyba najgorsza opcja budzenia się.)
ale lata żeśmy i tak zaznali na chwilę. przesiadywaliśmy wśród tłumu festiwalowiczów i tubylców w kato notując katostylówy, sami oczywiście dbając o własne.
poszwędaliśmy się nieco po katowickich zakamarkach.
pooglądaliśmy nowe malowidła.
i stare.
i chmury.
no i byliśmy na festiwalu, który, chociaż stracił jednak trochę swojego industrialno-kopalnianego klimatu przez tegoroczne przeniesienie na muchowiec, muzycznie nadrobił z nawiązką. aż nogi bolały.
tak, katowice mają swój nieodparty urok, który bardzo mi odpowiada. przynajmniej na te kilka dni w roku.
za rok też będziemy.
**
***
a tymczasem, zbliża się podróż krótsza, ale za to wielce tajemnicza. i już się trochę denerwuję. ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz