sobota, 26 maja 2012

i told you how long we've got

all the time in the world*


jedz. pij. składaj samoloty.

gruszka. camembert. rukola. miód. orzechy włoskie. mniam.

lavenda cafe w gdyni - bardzo miły adres.

marynarz w porcie.

nogi w porcie.

do portu wejście.

na które patrzę.

ostroga przy nabrzeżu francuskim.

patrzy pół górne.

pół dolne też patrzy.


zdjęcie godne szafiarki. tu jest jeszcze jest taka historia, że to wzór koszulki znanej polskiej marki młodzieżowej, która to koszulka nie weszła do masowej produkcji, a na której występuje najprawdziwszy k. i to jedyny istniejący egzemplarz.

balkoning.


szparagi. pizza. ser kozi. mniam.

pyszne na maxa zrobiłaś.

a czy ja też mógłbym coś dostać?

jeszcze pizza przez szkło.

i pusto już.




*

czwartek, 24 maja 2012

vinylove

co robi dziewczyna (przepraszam, narzeczona) didżeja, kiedy ten wyjdzie z domu?

rusza gramofony.

płyt oczywiście nie rusza. wiadomo, co spotyka te, co nie swoje płyty ruszają.




na szczęście ma też te kilka własnych.




sobota, 19 maja 2012

majomaj

czy chciałaby pani żyć wiecznie? - pyta mnie w słuchawce głos kobiecy, robotycznie zniekształcony przez niedomagający domofon.

nie - odpowiadam. dziękuję też za materiały w skrzynce pocztowej.

wiecznie to niekoniecznie. ale jeszcze kilkadziesiąt lat - chętnie.

najlepiej w sobotnim majowym słońcu.







czwartek, 17 maja 2012

32

co roku w okolicach urodzin przeżywam zmasowany atak trądziku młodzieńczego (tym razem wyjątkowo okrutny), tak jakby ten łobuz chciał mi pokazać, że nigdy nie będę dla niego za stara.

tak więc w przededniu trzydziestych drugich urodzin kładę na twarz maseczkę na pryszcze, przy czym skrzętnie omijam zmarszczki pod oczami.

bo one też już nie odpuszczają.

i wyobrażam sobie, jak mój trądzik poradzi sobie w pięćdziesiąte urodziny.
..

poniedziałek, 14 maja 2012

pestolove

nie wiem co w tym jest, ale miksowanie różnych rzeczy na miazgę ewidentnie mnie fascynuje. jest w tym jakieś kuchenne katharsis - w oglądaniu, jak zupełnie różne składniki zamieniają się w jedną papkę, nie ważne, jak są twarde czy miękkie.

dziś wieczór spędziłam więc katharsisując się robieniem pesto z pieczonych buraków. (uwielbiam buraki. nie buraków.)

mniam.

wcześniej skatharsisowawszy się już trochę pierwszą w życiu wizytą na squashu. jeszcze nie wiem, co o tym myśleć. ale na pewno wiem, że zachciało mi się ruszać na tę wiosnę. na szczęście.

wszak warto by po lecie wbić się w jakąś sukienkę, co to jej znaleźć nie mogę.
.

niedziela, 6 maja 2012

historia pewnego pikniku

plecak piknikowy mamy od jakichś dwóch lat. sprezentowałam go k na urodziny, ale do tej pory jakoś nie mogliśmy się zebrać, żeby go użyć (oprócz plastikowych kieliszków, z których regularnie pijemy wino). kiedyś obiecaliśmy sobie, że zrobimy sobie piknik na ostrodze przy nabrzeżu francuskim (bo owa ostroga ma sentymentalne znaczenie w naszej historii), koniecznie wtedy, gdy będzie przepływał statek i przy zachodzie słońca. ale zaraz potem ostrogę na długie miesiące zamknięto w celach remontowych i tyle z tego było.

w końcu postanowiliśmy skorzystać z majówki i wreszcie go rozdziewiczyć - nie nad morzem jednak, bo nadmorska majówkowa pogoda nas zupełnie nie rozpieszcza (co niezmiennie uważam za wielką niesprawiedliwość).

na szczęście wystarczyło oddalić się trochę tramwajem szynowym na kaszuby, by temperatura skoczyła o conajmniej 10 stopni a zimny wiatr stracił na sile i zimnie. zapakowaliśmy więc naszykowaną wałówkę (zapominając, jak się okazało później, bagietek), koc, słoiczek zmiksowanego z rana pesto i butelkę chianti, i ruszyliśmy ku przygodzie.

po niezwykle malowniczej godzinnej podróży pociągiem wysiedliśmy na małej podupadłej kaszubskiej stacji i ruszyliśmy żółtym szlakiem w kierunku szymbarku. z żółtego szlaku szybko zboczyliśmy, kierując się wskazówkami pewnego pana i dalej już wędrowaliśmy lasami, polami i kaszubskimi wioskami, słuchając skrzeku żab i powoli ściągając z siebie kolejne części garderoby, które przywieliśmy z zimnego miasta portowego.

nie obyło się bez krótkiego spięcia spowodowanego zboczeniem ze szlaku, ale na szczęście niezawodny gps w telefonie potwierdził, że miałam rację. ;)





plan był taki, żeby zrobić sobie gdzieś w szczerym polu ten piknik, rozkoszując się naturą i winem, a jeśli starczy czasu, to zajrzeć do domu do góry nogami, największej szymbarskiej atrakcji.

ale im dalej szliśmy, pod górę, mijani przez coraz więcej samochodów o przeróżnych rejestracjach, tym bardziej wątpiliśmy w to, że uda nam się plan zrealizować (fakt jest też taki, że nie wyjechaliśmy najwcześniej na świecie, i myśl, że musimy zdążyć na ostatni pociąg do gdyni, bo inaczej grozi nam noc w polu, cały czas kołatała nam w głowach). a kiedy dotarliśmy do sznuru zaparkowanych samochodów, który zdawał się nie mieć końca, i dalej szliśmy objuczeni ciuchami i wałówką, w skwarze, pod górę, ciągle pod górę, bez nadziei, że kiedyś dojdziemy do celu, wiedzieliśmy, że na pewno będzie inaczej, niż sobie zaplanowaliśmy.

do skansenu w szymbarku doszliśmy, przechodząc przez ogromny i pełen po brzegi lśniących w słońcu aut parking, popatrzyliśmy na tłumy ludzi, po czym bez żalu zawróciliśmy do upatrzonej wcześniej leśnej polany z małą altanką dla piknikowiczów.

i tak nasz piknik odbył się z widokiem na sznur aut i pielgrzymki ludzi. i w obłędnym zapachu rozgrzanego sosnowego lasu, którego nie jest w stanie podrobić żadna chemia, i który tak bardzo kojarzy mi się z dziecięcymi wakacjami spędzanymi nad jeziorem.

zmęczeni wędrówką i lekko sfrustrowani rozłożyliśmy się z wszystkim na drewnianym stole i rozlaliśmy wino.

a potem... okazało się, że był to najlepszy piknik na świecie.










(tu małe wyjaśnienie - chociaż datę ślubu mamy już od dobrych kilku tygodni, nie było - do tej pory - żadnych oficjalnych zaręczyn ani nic w tym stylu. niespecjalnie też wydawały się już potrzebne. dlatego też, kiedy k wyprodukował ze swojej nabiodrowej saszetki brązowe pudełko, byłam zaskoczona zupełnie jak na filmie. ;))

i tak, najadłszy się i napiwszy, wróciliśmy z powrotem na stację, tym razem inną drogą, z winnym szumem w głowach, powłócząc obolałymi nogami, w świetnych humorach i poprzysięgając sobie, że następny piknik odbędziemy na opuszczonym latem zielonym stoku narciarskim, który mijaliśmy po drodze.









no a ja przez całą drogę nie mogłam się napatrzeć na swoją lewą rękę. bo, mówcie co chcecie, ale to jest najprawdziwsza prawda, co śpiewała marilyn.