wtorek, 22 listopada 2011

perfect concert

to był na pewno jeden z piękniejszych koncertów, na jakich byłam. chociaż organizatorzy nie zadbali o właścicieli biletów na miejsca stojące, których praktycznie nie było. na szczęście i tak ustawiłam się jak trzeba. wystarczająco, żeby widzieć fina greenalla z zespołem i pulsujące rytmicznie lampy, część scenografii przygotowanej przez 59 productions, znanych m.in. z wizualnej oprawy koncertów sigur ros.

chociaż czasem nie trzeba było nawet patrzeć na scenę - aż chciało się zamknąć oczy i płynąć z muzyką, z własnymi obrazami i wspomnieniami. bo to idealna muzyka do płynięcia.

jeszcze tylko trochę dymu i idealnie pasujący klimat klubu jazzowego. chociaż fin żartował, że scena jest tak "przytulna", że czuje zapach swojego zespołu.

ten koncert miał wszystko, czego mi było trzeba. słuchane nieskończoną ilość razy piosenki z wszystkich czterech płyt, w większości w zupełnie nowych, koncertowych aranżacjach, które nadawały im niewiarygodnej przestrzeni. mocny głos fina i jego świetny kontakt z publicznością. genialne oświetlenie, które rzeczywiście było, tak jak mówił fin w filmie promującym trasę, czwartym członkiem zespołu. i zespół, który ma to coś, co uwielbiam widzieć na scenie. miłość do muzyki i radość z grania. który na scenie równie dobrze się bawi podczas występu, co go mocno przeżywa.

fink jak nikt inny pokazuje, jak nieważne w muzyce jest jej nazywanie czy kategoryzowanie. no bo jak nazwać tę muzykę? niby instrumentarium mogłoby być rockowe, ale to na pewno nie rock. szorstki, matowy głos fina greenalla lawiruje gdzieś między bluesem, soulem a jazzem, ale to ani soul, ani jazz ani blues, chociaż czasem gitara całkiem bluesowo zawyje. gdzieś w tym wszystkim przewijają się dubowe pogłosy i efekty z (i tu musiałam zasięgnąć języka u k, bo nigdy nie pamiętam, jak to ustrojstwo się nazywa) efektora (hmmm...).

kiedy zapytałam k co on o tym sądzi, powiedział, że to "muzyka gitarowa". ale to też nie taka gitarowa muzyka, jaką z reguły rozumie się przez to określenie. to muzyka harmonijna, wielowymiarowa pomimo skąpego, surowego wręcz instrumentarium, w której poszczególne sekcje są równoprawne i wyraźnie słyszalne, a jednocześnie perfekcyjnie składają się w jedną całość. w której nie ma żadnych zgrzytów. wszystko do siebie pasuje. i płynie. 

to jest po prostu muzyka.

taka, że masz nadzieję, że się nigdy nie skończy. nawet jeśli twoje stopy trzecią godzinę stoją na wysokich platformach i powoli przestępowanie z nogi na nogę przestaje przynosić jakąkolwiek ulgę w bólu. słuchasz i tylko to się liczy.



.

no a potem. potem lądujesz w poznańskiej meskalinie, gdzie kolesie tańczą na barze i pokazują gołe dupy. ale to już zupełnie inna historia... ;)
.

3 komentarze:

  1. po głębszym przemyślemiu chciałbym dodać jeszcze określenie akustyczny, lub troche z angielska unplugged.

    OdpowiedzUsuń
  2. nono, dawno nie komentowałeś na blogu :)
    ale z tym akustyczny to chyba też nie do końca, bo oni czasem bywają plugged jednak.
    ale częściowo chyba się zgodzę. :*

    OdpowiedzUsuń