od kiedy po raz pierwszy obejrzałam love, actually i natychmiastowo zakupiłam dvd, ten film to dla mnie żelazny punkt każdych świąt. między innymi dlatego byłam bardzo ciekawa listów do m, ogłaszanych polską (choć nie przez polaka - a doświadczenie uczy, że chyba na szczęście - wyreżyserowaną) wersją brytyjskiego hitu.
właśnie wróciłam z kina, w którym spędziłam naprawdę przyjemne dwie godziny. może jest trochę słodko i tefałenowo, na pewno na początku, który to początek niebezpiecznie zapowiada, że może być słabo. ale słabo nie jest. scenariusz na szczęście nie jest kalką to właśnie miłość i chociaż niektóre motywy narzucają jasne skojarzenia, to kiedy próbowałam porównać historie bohaterów obu filmów, nie znalazłam - o dziwo - zbyt wiele wspólnego. na pewno nie zbyt dosłownie.
listy do m. to film, na którym można szczerze się pośmiać. i popłakać też się da. (mnie się udało w jednym momencie). twórcy dialogów też nawet dali radę, co jest wielkim plusem w polskim kinie. film jest porządnie zrealizowany i - podobnie do swojego pierwowzoru - wypełniony po brzegi świątecznymi przebojami. ale przede wszystkim - jest świetnie zagrany. aktorzy zostali naprawdę idealnie dobrani do swoich ról i to przede wszystkim dzięki nim ten film tak dobrze się ogląda. po prostu zero aktorskiego drewna.
na czele z jedną z moich ulubionych i na pewno jedną z najpiękniejszych (choć chyba trochę niedocenianą) polskich aktorek - agnieszką wagner, która zagrała chłodną businesswoman z bolesnym sekretem (to oczywiście jej wątek wycisnął łzy z moich - na całe szczęście nieumalowanych tego wieczoru - oczu).
to film, który na pewno ma potencjał zostania corocznym świątecznym punktem obowiązkowym w polskim telewizorze - a ja nie mam absolutnie nic na przeciwko.
i tylko, kiedy wracaliśmy deszczową świętojańską do domu, brakowało świątecznych dekoracji, żeby dopełnić atmosferę. ale te już częściowo wiszą. i naprawdę ucieszyłam się, kiedy k mi powiedział, ze w tym roku gdynia wyda prawie trzy razy więcej pieniędzy na świąteczne ustrojenie miasta. a to chyba najlepszy dowód na to, że gdynianie naprawdę są najbardziej zadowolonymi mieszkańcami swojego miasta w polsce. ;)
niedziela, 27 listopada 2011
czwartek, 24 listopada 2011
wtorek, 22 listopada 2011
perfect concert
to był na pewno jeden z piękniejszych koncertów, na jakich byłam. chociaż organizatorzy nie zadbali o właścicieli biletów na miejsca stojące, których praktycznie nie było. na szczęście i tak ustawiłam się jak trzeba. wystarczająco, żeby widzieć fina greenalla z zespołem i pulsujące rytmicznie lampy, część scenografii przygotowanej przez 59 productions, znanych m.in. z wizualnej oprawy koncertów sigur ros.
chociaż czasem nie trzeba było nawet patrzeć na scenę - aż chciało się zamknąć oczy i płynąć z muzyką, z własnymi obrazami i wspomnieniami. bo to idealna muzyka do płynięcia.
jeszcze tylko trochę dymu i idealnie pasujący klimat klubu jazzowego. chociaż fin żartował, że scena jest tak "przytulna", że czuje zapach swojego zespołu.
ten koncert miał wszystko, czego mi było trzeba. słuchane nieskończoną ilość razy piosenki z wszystkich czterech płyt, w większości w zupełnie nowych, koncertowych aranżacjach, które nadawały im niewiarygodnej przestrzeni. mocny głos fina i jego świetny kontakt z publicznością. genialne oświetlenie, które rzeczywiście było, tak jak mówił fin w filmie promującym trasę, czwartym członkiem zespołu. i zespół, który ma to coś, co uwielbiam widzieć na scenie. miłość do muzyki i radość z grania. który na scenie równie dobrze się bawi podczas występu, co go mocno przeżywa.
fink jak nikt inny pokazuje, jak nieważne w muzyce jest jej nazywanie czy kategoryzowanie. no bo jak nazwać tę muzykę? niby instrumentarium mogłoby być rockowe, ale to na pewno nie rock. szorstki, matowy głos fina greenalla lawiruje gdzieś między bluesem, soulem a jazzem, ale to ani soul, ani jazz ani blues, chociaż czasem gitara całkiem bluesowo zawyje. gdzieś w tym wszystkim przewijają się dubowe pogłosy i efekty z (i tu musiałam zasięgnąć języka u k, bo nigdy nie pamiętam, jak to ustrojstwo się nazywa) efektora (hmmm...).
kiedy zapytałam k co on o tym sądzi, powiedział, że to "muzyka gitarowa". ale to też nie taka gitarowa muzyka, jaką z reguły rozumie się przez to określenie. to muzyka harmonijna, wielowymiarowa pomimo skąpego, surowego wręcz instrumentarium, w której poszczególne sekcje są równoprawne i wyraźnie słyszalne, a jednocześnie perfekcyjnie składają się w jedną całość. w której nie ma żadnych zgrzytów. wszystko do siebie pasuje. i płynie.
to jest po prostu muzyka.
taka, że masz nadzieję, że się nigdy nie skończy. nawet jeśli twoje stopy trzecią godzinę stoją na wysokich platformach i powoli przestępowanie z nogi na nogę przestaje przynosić jakąkolwiek ulgę w bólu. słuchasz i tylko to się liczy.
no a potem. potem lądujesz w poznańskiej meskalinie, gdzie kolesie tańczą na barze i pokazują gołe dupy. ale to już zupełnie inna historia... ;)
.
chociaż czasem nie trzeba było nawet patrzeć na scenę - aż chciało się zamknąć oczy i płynąć z muzyką, z własnymi obrazami i wspomnieniami. bo to idealna muzyka do płynięcia.
jeszcze tylko trochę dymu i idealnie pasujący klimat klubu jazzowego. chociaż fin żartował, że scena jest tak "przytulna", że czuje zapach swojego zespołu.
ten koncert miał wszystko, czego mi było trzeba. słuchane nieskończoną ilość razy piosenki z wszystkich czterech płyt, w większości w zupełnie nowych, koncertowych aranżacjach, które nadawały im niewiarygodnej przestrzeni. mocny głos fina i jego świetny kontakt z publicznością. genialne oświetlenie, które rzeczywiście było, tak jak mówił fin w filmie promującym trasę, czwartym członkiem zespołu. i zespół, który ma to coś, co uwielbiam widzieć na scenie. miłość do muzyki i radość z grania. który na scenie równie dobrze się bawi podczas występu, co go mocno przeżywa.
fink jak nikt inny pokazuje, jak nieważne w muzyce jest jej nazywanie czy kategoryzowanie. no bo jak nazwać tę muzykę? niby instrumentarium mogłoby być rockowe, ale to na pewno nie rock. szorstki, matowy głos fina greenalla lawiruje gdzieś między bluesem, soulem a jazzem, ale to ani soul, ani jazz ani blues, chociaż czasem gitara całkiem bluesowo zawyje. gdzieś w tym wszystkim przewijają się dubowe pogłosy i efekty z (i tu musiałam zasięgnąć języka u k, bo nigdy nie pamiętam, jak to ustrojstwo się nazywa) efektora (hmmm...).
kiedy zapytałam k co on o tym sądzi, powiedział, że to "muzyka gitarowa". ale to też nie taka gitarowa muzyka, jaką z reguły rozumie się przez to określenie. to muzyka harmonijna, wielowymiarowa pomimo skąpego, surowego wręcz instrumentarium, w której poszczególne sekcje są równoprawne i wyraźnie słyszalne, a jednocześnie perfekcyjnie składają się w jedną całość. w której nie ma żadnych zgrzytów. wszystko do siebie pasuje. i płynie.
to jest po prostu muzyka.
taka, że masz nadzieję, że się nigdy nie skończy. nawet jeśli twoje stopy trzecią godzinę stoją na wysokich platformach i powoli przestępowanie z nogi na nogę przestaje przynosić jakąkolwiek ulgę w bólu. słuchasz i tylko to się liczy.
.
no a potem. potem lądujesz w poznańskiej meskalinie, gdzie kolesie tańczą na barze i pokazują gołe dupy. ale to już zupełnie inna historia... ;)
.
wtorek, 15 listopada 2011
niedziela, 13 listopada 2011
długoweekendowe impresje
pyszne gorące rogale marcińskie (bardzo mi w smak, że tę tradycję przechwycili trójmiejscy cukiernicy), jeszcze parujące w dotkliwym zimnie, które z pewnością nie przeszkadzało gdyńskim niepodległościowym biegaczom.
morze zrobiło się zupełnie od tego zimna granatowe.
(i potwierdziło się to, co sprawia, że tak lubię stać na końcu skweru kościuszki. tam po prostu kończy się polska.)
wyczerpujące sobotnie popołudnie w centrum handlowym, z dzikimi tłumami w gdańskim tk maxxie i jeszcze dzikszymi w ikeowej restauracji, które to dzikie tłumy całymi rodzinami, dziećmi, wujkami i babciami, zjechały na weekendowy obiad z łososiem i klopsikami szwedzkimi w roli głównej.
obiecałam sobie, że tak naszych rodzinnych weekendów nigdy spędzać nie będziemy.
całe szczęście, że zakupy się udały, wynagradzając nam zbyt bliskie spotkania ze zbyt dużą ilością ludzi w specyficznym stanie upojenia handlowego.
długi weekend kończy leniwa niedziela. choć z lekcją angielskiego. (doszłam do wniosku, że pisanie o lekcjach byłoby całkowicie niepedagogiczne, więc postanowiłam tego nie robić.)
i z niespodziewanie odnalezionymi skanami prześwietlonych wakacyjnych zdjęć, na ocieplenie w tym mrozie, co zaczął już mościć sobie legowisko.
teraz tylko jeszcze kilka godzin błogiego lenistwa.
i znów "boję się zasnąć, bo jak się obudzę, to będzie poniedziałek".
morze zrobiło się zupełnie od tego zimna granatowe.
(i potwierdziło się to, co sprawia, że tak lubię stać na końcu skweru kościuszki. tam po prostu kończy się polska.)
wyczerpujące sobotnie popołudnie w centrum handlowym, z dzikimi tłumami w gdańskim tk maxxie i jeszcze dzikszymi w ikeowej restauracji, które to dzikie tłumy całymi rodzinami, dziećmi, wujkami i babciami, zjechały na weekendowy obiad z łososiem i klopsikami szwedzkimi w roli głównej.
obiecałam sobie, że tak naszych rodzinnych weekendów nigdy spędzać nie będziemy.
całe szczęście, że zakupy się udały, wynagradzając nam zbyt bliskie spotkania ze zbyt dużą ilością ludzi w specyficznym stanie upojenia handlowego.
długi weekend kończy leniwa niedziela. choć z lekcją angielskiego. (doszłam do wniosku, że pisanie o lekcjach byłoby całkowicie niepedagogiczne, więc postanowiłam tego nie robić.)
i z niespodziewanie odnalezionymi skanami prześwietlonych wakacyjnych zdjęć, na ocieplenie w tym mrozie, co zaczął już mościć sobie legowisko.
teraz tylko jeszcze kilka godzin błogiego lenistwa.
i znów "boję się zasnąć, bo jak się obudzę, to będzie poniedziałek".
wtorek, 8 listopada 2011
sobota, 5 listopada 2011
modlitwa trzydziestolatki
trzydziestolatka codziennie przed lustrem na twarzy znak krzyża czyni
kropkami kremu.
czoło, nos, broda, policzek prawy, lewy policzek.
i jeszcze drugim kremem dwa pod oczami maźnięcia.
w imię zdrowia, szczęścia i urody.
ament.
.
kropkami kremu.
czoło, nos, broda, policzek prawy, lewy policzek.
i jeszcze drugim kremem dwa pod oczami maźnięcia.
w imię zdrowia, szczęścia i urody.
ament.
.
czwartek, 3 listopada 2011
sny
miewam czasem dziwne sny, ale te z wczorajszo-dzisiejszej nocy naprawdę się postarały. jeden był najdziwniejszy na świecie - i założę się, że można by go nieźle zanalizować.
w owym śnie występowała moja od pięciu lat świętej pamięci babcia j. (chociaż używanie słowa "święta" w jej kontekście jest raczej sporym nadużyciem). babcia miała takie wiadro z różnymi szczotkami i miotłami i chodziła od mieszkania do mieszkania w kamienicy, w której mieszkała za życia, proponując ludziom czyszczenie kominów. (w śnie wyglądało na to, że do każdego mieszkania przynależał jeden komin).
zastąpiłam babcię, która musiała pójść do lekarza (chociaż za życia nieczęsto to robiła).
pamiętam to zdenerwowanie we śnie, że muszę chodzić po obcych ludziach (to nie była babci - a kiedyś i moja - klatka) i pytać ich, czy nie chcą, żeby im wyczyścić komin. pamiętam dobrze, że byłam pewna, że będą mnie spławiać, że to się nie uda.
i tak też było.
pukałam zawzięcie do drzwi. na parterze nikt nie otworzył. na pierwszym, w jednym mieszkaniu zostałam spławiona. w drugim za to otworzył mi młody chłopak. kiedy zaczęłam mówić, po co przyszłam, ostentacyjnie podgłośnił muzykę tak, żeby mnie zagłuszyć. musiałam prawie krzyczeć, żeby się przez nią przebić.
na szczęście jego ojciec, który wyszedł z mieszkania zaraz po otwarciu drzwi, dzięki temu mnie usłyszał. i okazało się, że akurat ich komin potrzebuje wyczyszczenia. to ten marmurowy.
pamiętam, że patrząc na miotły i szczotki zastanawiałam się, jak ja mam teraz całą akcję czyszczenia marmurowego komina przeprowadzić. wtedy wróciła babcia z watą w uchu, bo okazało się, że miała zapalenie ucha.
a potem obudziłam się z zapchanymi zatokami.
ciekawe, co na to senniki?
.
w owym śnie występowała moja od pięciu lat świętej pamięci babcia j. (chociaż używanie słowa "święta" w jej kontekście jest raczej sporym nadużyciem). babcia miała takie wiadro z różnymi szczotkami i miotłami i chodziła od mieszkania do mieszkania w kamienicy, w której mieszkała za życia, proponując ludziom czyszczenie kominów. (w śnie wyglądało na to, że do każdego mieszkania przynależał jeden komin).
zastąpiłam babcię, która musiała pójść do lekarza (chociaż za życia nieczęsto to robiła).
pamiętam to zdenerwowanie we śnie, że muszę chodzić po obcych ludziach (to nie była babci - a kiedyś i moja - klatka) i pytać ich, czy nie chcą, żeby im wyczyścić komin. pamiętam dobrze, że byłam pewna, że będą mnie spławiać, że to się nie uda.
i tak też było.
pukałam zawzięcie do drzwi. na parterze nikt nie otworzył. na pierwszym, w jednym mieszkaniu zostałam spławiona. w drugim za to otworzył mi młody chłopak. kiedy zaczęłam mówić, po co przyszłam, ostentacyjnie podgłośnił muzykę tak, żeby mnie zagłuszyć. musiałam prawie krzyczeć, żeby się przez nią przebić.
na szczęście jego ojciec, który wyszedł z mieszkania zaraz po otwarciu drzwi, dzięki temu mnie usłyszał. i okazało się, że akurat ich komin potrzebuje wyczyszczenia. to ten marmurowy.
pamiętam, że patrząc na miotły i szczotki zastanawiałam się, jak ja mam teraz całą akcję czyszczenia marmurowego komina przeprowadzić. wtedy wróciła babcia z watą w uchu, bo okazało się, że miała zapalenie ucha.
a potem obudziłam się z zapchanymi zatokami.
ciekawe, co na to senniki?
.
wtorek, 1 listopada 2011
cmentarz 2.0
lubię, kiedy pierwszego listopada dopisuje pogoda. i z drogi na cmentarz witomiński można zrobić sentymentalny, jesienny spacer. na którym, jak co roku, mijam mnóstwo znajomych twarzy. i wypatruję wzdłuż krawężnika ocalałych jeszcze kasztanów, które sumiennie zbieram. zawsze z cmentarza wracam z kieszeniami pełnymi kasztanów.
w tym roku najprawdopodobniej nie będę już, bez powodzenia, błądzić w poszukiwaniu grobu ciotki u. umieszczonego w odległym sektorze cmentarza, nigdy nie mogę go znaleźć, choć usilnie wypatruję brzozowego krzyża, który gdzieś zlewa się z pobliskimi drzewami. kiedyś w takich razach zawsze dzwoniłam do babci j (choć zasięg na cmentarzu kiepski), ale babcia już od pięciu lat sama zamieszkuje witomińską nekropolię.
dzisiaj pomoże mi grobonet. no może i nie jest to zbyt fortunna nazwa, ale - i to kolejny znak naszych czasów - ta strona to wielkie ułatwienie dla błądzących ciasnymi cmentarnymi alejkami. a takich, jak ja, na pewno jest dużo więcej.
do grobu babci i dziadka trafiam, póki co, na autopilocie.
(przez grobonet można też opłacić miejsce na cmentarzu. oraz zapalić wirtualną świeczkę. ale ja dużo bardziej wolę przejść się na prawdziwy spacer.)
.
w tym roku najprawdopodobniej nie będę już, bez powodzenia, błądzić w poszukiwaniu grobu ciotki u. umieszczonego w odległym sektorze cmentarza, nigdy nie mogę go znaleźć, choć usilnie wypatruję brzozowego krzyża, który gdzieś zlewa się z pobliskimi drzewami. kiedyś w takich razach zawsze dzwoniłam do babci j (choć zasięg na cmentarzu kiepski), ale babcia już od pięciu lat sama zamieszkuje witomińską nekropolię.
dzisiaj pomoże mi grobonet. no może i nie jest to zbyt fortunna nazwa, ale - i to kolejny znak naszych czasów - ta strona to wielkie ułatwienie dla błądzących ciasnymi cmentarnymi alejkami. a takich, jak ja, na pewno jest dużo więcej.
do grobu babci i dziadka trafiam, póki co, na autopilocie.
(przez grobonet można też opłacić miejsce na cmentarzu. oraz zapalić wirtualną świeczkę. ale ja dużo bardziej wolę przejść się na prawdziwy spacer.)
.
Subskrybuj:
Posty (Atom)