sobota, 22 stycznia 2011

ronić po ludzku

pociąg przyjechał.
zabrał mnie w miejsce, gdzie na suficie buczały podłużne świetlówki, ze ścian odpadała farba a łóżka były twarde jak cholera.
gdzie za 6 złotych można było przez 15 godzin oglądać telewizję. gdzie naoglądałam się najwięcej ewy drzyzgi w życiu.
i gdzie od współtowarzyszek niedoli nasłuchałam się różnych opowieści. i poznałam męskie powiedzenie "kto nie ma brzucha ten się słabo rucha", którego przysięgam, nie znałam.

w miejsce, gdzie lekarz widział tylko zmieniające się cyferki na wynikach badań, które "ładnie rosły", ignorując to, co działo się naprawdę w moim ciele, a co sprawiało mi największy ból w życiu. mimo tego, że późnym wieczorem zaniosłam położnej dowód rzeczowy, zawinięty w kawałek ligniny.

to już za mną. może przyjechał nie ten pociąg, na który miałam nadzieję, ale ważne, że nareszcie znów ruszyłam. teraz czas na chwilę postoju, ale potem, na szczęście, jadę dalej.
z kolejną, zupełnie nową walizką w bagażu.

* * *

codziennie w polsce roni 100 kobiet. statystycznie.
statystycznie, szansa na kolejną, szczęśliwie zakończoną ciążę zmniejsza się o 13-20% po pierwszym poronieniu, i nieco więcej po kolejnych.
statystycznie, w 30% przypadków przyczyny poronień pozostają niewyjaśnione.

statystyki milczą na temat tego, ile procent tych kobiet jest traktowanych przez personel medyczny bez krzty taktu i fundamentalnego szacunku dla drugiego człowieka.
ile procent zupełnie niepotrzebnej traumy po poronieniu pochodzi z kontaktu z państwową służbą zdrowia.
ile kobiet nie ma pojęcia, że może się skontaktować ze szpitalnym psychologiem. w wielu przypadkach, nie mogą się nawet skontaktować z lekarzem.
w ilu kobietach pozostaje zadra, którą można by łatwo pomóc załagodzić. chociaż to bardzo trudny temat. w dwudziestym pierwszym wieku, wciąż tabu.

te statystyki, drodzy czytelnicy, byłyby miażdżące.
pozostaje tylko wierzyć, że natura jest o wiele mądrzejsza od ludzi. i to jest naprawdę duże pocieszenie.

5 komentarzy:

  1. :( nie mam słów ... tak mi przykro ...
    niestety to prawda, o czym piszesz... i to przerażająca
    Powodzenia.
    M.

    OdpowiedzUsuń
  2. :(
    prawda jest przerażająca...

    OdpowiedzUsuń
  3. niestety jakikolwiek kontakt z państwową służbą zdrowia to masakra, a w szczególności w ginekologiczno-położniczych spawach. Zawsze się jest zostawionym samemu sobie i nie ma co liczyć na zwykłe pytanie "czy potrzebuje Pani pomocy?" i danie jakichkolwiek info o psychologu czy grupach wsparcia. Jest tylko strasznie banalne, ale przeraźliwie prawdziwe "natura wie co robi", i rzeczywiście wie bo perspektywa posiadania chorego dziecka jest jeszcze bardziej przerażająca.

    OdpowiedzUsuń
  4. Natrafiłam na twój blog zupełnie przy okazji... a okazuje się, że właśnie przeżywamy to samo... ja straciłam dziecko w Londynie a w szpitalu potraktowali nas z taktem i życzliwością, ale i tak serce w strzępach. ściskam i pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  5. dziękuję za komentarz, i pozdrawiam również ciepło znad bałtyku.
    nie zdawałam sobie wcześniej sprawy, ile z nas codziennie przez to przechodzi.
    a na serce w strzępach nie ma rady... chyba tylko czas.

    OdpowiedzUsuń