od kiedy pamiętam, zawsze lubiłam duże torby. takie, do których zmieści się wszystko, nie jakieś tam maleństwa, do których nawet nie włożę portfela.
najpierw po prostu duże i pojemne, które zmieściły książki na zajęcia, potem gromadzące się książki na korepetycje, których udzielałam i wreszcie na zajęcia w szkole językowej, książki, ćwiczenia i te przeklęte teacher's booki, które zawsze były najcięższe. torby, których paski w najlepszym wypadku wrzynały się w ramię, zostawiając na nim czerwone ślady, kiedy ja biegałam po dzielnicy albo przemieszczałam się po mieście autobusem. w najgorszym wypadku się urywały.
wtedy to wytrzymałość okazała się kolejnym ważnym obok wielkości (i wyglądu rzecz jasna - torba nie mogła być przykładowo czarna, ani brązowa - jak niektórzy wiedzą, brązu nie uznaję w ogóle za kolor) kryterium. a znalezienie odpowiedniej stawało się z roku na rok coraz trudniejsze.
to była jedna z zalet zaprzestania nauczania. w końcu lekka torba. w miarę.
do czasu, kiedy zaczęłam nosić w niej laptopa. wtedy za to zapragnęłam, żeby miała jak najwięcej kieszonek. takich, które mogę przeznaczyć w konkretnym celu. i w których mogę uporządkować wieczny torebkowy chaos, w którym urywa się kabelki od słuchawek, wyciągając je spod sterty... no właśnie, nie wiadomo czego, portfela, parasola, książki i innych rzeczy. w którym komórkę znajduje się zawsze, kiedy ta już przestanie dzwonić. osobna kieszonka na klucze i pomadkę ochronną, osobna na okulary przeciwsłoneczne, osobna na rolkę do czyszczenia ubrań (przy kaziu to konieczność). na portfel.
choć i tak w głównej komorze zbiera się sterta niepotrzebnych rzeczy, nie wiadomo skąd. bilety, wizytówki, jakieś metro. długopisy, które wylały, zostawiając plamy na podszewce. i parasolu.
znalazłam taką. ale niestety była czarna, co musiałam jakoś przełknąć.
do czasu, gdy nie znalazłam szaro-żółtej, do której właśnie przepakowałam swoje skarby.
i właśnie. nie wiem, czy jakikolwiek mężczyzna zdaje sobie sprawę, czym dla kobiety jest przepakowanie torebki. musiałam każdą starą kieszonkę przetłumaczyć na nową. podjąć decyzje strategiczne. gdzie teraz trzymać klucze? gdzie telefony? gdzie kartę do pracy, żeby nie szukać jej potem przy bramce przez pięć minut, przetrzepując na oczach ochrony budynku cały swój dobytek? rozplanowywanie torebki to naprawdę duże przedsięwzięcie logistyczne (zwłaszcza, że jak kolory pasują, to rozczarowuje nieco brak dostatecznej ilości wewnętrznych przegródek).
plus przepakowywania jest taki, że w starej torbie zostaje wszystko to, co nagle okazało się niepotrzebne, a czego nigdy nie miałam czasu wyjąć.
kazik uznał, że jeszcze musi (bardzo dokładnie) sprawdzić, czy przypadkiem jemu nic z tego, co w niej zostało, się nie przyda. sprawdził wszystko. nic się nie nadało.
ja natomiast przebolewam niedostateczną liczbę wewnętrznych przegródek, wymieniwszy ją na możliwość zamienienia torby w plecak. choć na razie, mając takowy na plecach pierwszy raz od lat, nie bardzo wiem, co zrobić z rękoma. odruchowo wędrują na zamieniony w szelki pasek. to uczucie, gdy wracając do domu z czapką z pomponem na głowie i w śniegowcach, przechodziłam obok mojej podstawówki, trzymając je w tym szkolnym geście - bezcenne.
.
.
nic się nie nadało? a fejsowe moo?
OdpowiedzUsuńfejsowe moo jest ze starym nazwiskiem :)
Usuń:D
OdpowiedzUsuńtorba, torba!!!! Mam czerwoną, wielgachną. Słuzy mi do wyjazdu na 3 dni i do takiego na dwa tygodnie, a od kiedy wymieniłam laptopa na tablet jest duuużo lżejsza:)
OdpowiedzUsuńwłaśnie ja mam służbowy laptop bez szansy wymiany na tableta. ale nowa torba ma taką zaletę, że jakoś lżej w niej - przynajmniej na razie. :) i też jest wielgachna i na bagaż podręczny do samolotu będzie jak znalazł. :)
Usuń