w zeszłym roku zastanawiałam się, jaki będzie następny film xawiera dolana. i czy reżyser nie popadnie w schemat, który za trzecim filmem i kolejnymi stanie się po prostu nudny.
po obejrzeniu "laurence anyways" jestem o niego spokojna. choć wiem, że wielu nie podziela mojej opinii. czytałam o wychodzeniu z kina (film trwa jakieś dwie i pół godziny). czytałam sarkastyczne komentarze, że dolan pozostaje mistrzem kręcenia scen, w których bohaterowie w zwolnionym tempie idą gdzieś przy dźwiękach electro.
ba, rozmawiałam z dż, który powiedział, że film był za długi a wiele scen było niepotrzebnych. właśnie wtedy pomyślałam sobie, że dla mnie nie ma czegoś takiego, jak niepotrzebne sceny. a raczej, nie nam o tym decydować. bo skoro są w filmie, autor ich najwyraźniej potrzebował, by przekazać swoją wizję. a komu jak komu, ale dolanowi wizji odmówić nie można.
chłopak (ma zaledwie 23 lata!) konsekwentnie podąża własną ścieżką, nie idąc na kompromisy. ma cenny dar bardzo bystrej obserwacji ludzkich emocji, które celnie oddaje w filmach. niektórzy twierdzą, że bywa banalny. tylko, czy nasze życie też często nie ociera się o banał, zwłaszcza, jeśli chodzi o emocje? jak dla mnie, jest po prostu prawdziwy.
te emocje bardzo celnie oddaje również w "laurence anyways". jak w dialogu, kiedy córka, do niedawna będąca synem, mówi do swojej matki "zawsze byłaś dla mnie po prostu kobietą, która mieszka w naszym mieszkaniu. nigdy nie traktowałam cię jak matki". na co ta odpowiada "a ja nigdy nie traktowałam cię jak syna".
albo w brawurowo zagranej scenie, kiedy fred, główna kobieca postać (choć właściwie powinnam powiedzieć, główna od początku kobieca postać) wybucha w restauracji (a z moich oczu bezwolnie płyną wielkie grochy łez, kiedy pyta kelnerki, czy wie jak to jest kupować swojemu mężczyźnie kobiecą perukę).
takich scen jest wiele. i - jak dla mnie - składają się w jedną, świetnie opowiedzianą historię. opowiedzianą w charakterystycznym dla dolana stylu, z pięknymi obrazami i wyrazistą muzyką. podczas której nie czułam znużenia ani przez chwilę. mimo, że byłam po długim dniu pracy (i półtora piwa).
no i ten śmieszny kanadyjski francuski z ciągłymi angielskimi wtrętami.
ja z całego serca polecam "laurence anyways". ale wiem, że nie każdemu ten film się spodoba. więc najlepszą propozycją, jaką mogę dać tym, którzy ciekawi są tego filmu, jest - owszem, nieco banalne "oceńcie sami" ;)
a ja z niecierpliwością czekam na to, co ten dwudziestotrzylatek będzie wyczyniał za kilka lat.
Wiem, jestem okropna...ale kiedy piszesz " wybucha w restauracji" to zaraz sie zastanawiam jaki to rodzaj wybuchu. Czy kawalki jego ciala pokrywaja szkliwo i toalety gosci, czy tez wybucha jedynie zloscia?
OdpowiedzUsuńNie znam...moze poznam?
Fred to ona ;) i wybucha złością, ale robi to tak, że mogłaby równie dobrze wybuchnąć naprawdę. ;) a pani kelnerka, w której stronę ten wybuch jest skierowany (a może raczej, która tylko go wywołała) i goście, którzy byli tego wybuchu mimowolnymi świadkami, z pewnością musieli się z niejednego kawałka otrząsnąć. :) (swoją drogą, jaki ten nasz język obrazowy, prawda?)
UsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuń