środa, 28 listopada 2012

popijając niedobrą kawę w polskim busie i korzystając z wifi

każda wiadomość o śmierci jest smutna. zawsze. to taki banał w sumie.
ale kiedy umiera ktoś, kto swojego życia nie zdążył jeszcze przeżyć, jest jakoś smutniej.
po prostu nagle go braknie.

zostają niedokończone blogi tych, którzy postanowili dzielić się chorobą z innymi, na których niespodziewanie (zawsze niespodziewanie) pojawia się ten ostatni wpis, napisany przez kogoś z rodziny.

1...
2...
3...
...

zostają wspomnienia mężów, którzy zaczynają życie od nowa.

wspomnienia tych, którzy przez lata zdążyli zostać przyjaciółmi.

albo tych, którzy nie zdążyli, bo zabrakło czasu.

za każdym razem, oprócz słów, zdjęć, muzyki, zostaje pustka. czasem dziwnie ktoś, kogo może nawet nigdy nie spotkałeś, może byłaś tylko anonimową czytelniczką bloga, może wymieniłeś kilka maili, może nawet słów, staje się nagle irracjonalnie bliski.

a to zaledwie ci, o których wiemy.

(a dziś w dodatku zmierzch był od świtu.
do zmierzchu.
w warszawie.)



niedziela, 18 listopada 2012

co myślę o dolanie

w zeszłym roku zastanawiałam się, jaki będzie następny film xawiera dolana. i czy reżyser nie popadnie w schemat, który za trzecim filmem i kolejnymi stanie się po prostu nudny.

po obejrzeniu "laurence anyways" jestem o niego spokojna. choć wiem, że wielu nie podziela mojej opinii. czytałam o wychodzeniu z kina (film trwa jakieś dwie i pół godziny). czytałam sarkastyczne komentarze, że dolan pozostaje mistrzem kręcenia scen, w których bohaterowie w zwolnionym tempie idą gdzieś przy dźwiękach electro.

ba, rozmawiałam z dż, który powiedział, że film był za długi a wiele scen było niepotrzebnych. właśnie wtedy pomyślałam sobie, że dla mnie nie ma czegoś takiego, jak niepotrzebne sceny. a raczej, nie nam o tym decydować. bo skoro są w filmie, autor ich najwyraźniej potrzebował, by przekazać swoją wizję. a komu jak komu, ale dolanowi wizji odmówić nie można.

chłopak (ma zaledwie 23 lata!) konsekwentnie podąża własną ścieżką, nie idąc na kompromisy. ma cenny dar bardzo bystrej obserwacji ludzkich emocji, które celnie oddaje w filmach. niektórzy twierdzą, że bywa banalny. tylko, czy nasze życie też często nie ociera się o banał, zwłaszcza, jeśli chodzi o emocje? jak dla mnie, jest po prostu prawdziwy.

te emocje bardzo celnie oddaje również w "laurence anyways". jak w dialogu, kiedy córka, do niedawna będąca synem, mówi do swojej matki "zawsze byłaś dla mnie po prostu kobietą, która mieszka w naszym mieszkaniu. nigdy nie traktowałam cię jak matki". na co ta odpowiada "a ja nigdy nie traktowałam cię jak syna".

albo w brawurowo zagranej scenie, kiedy fred, główna kobieca postać (choć właściwie powinnam powiedzieć, główna od początku kobieca postać) wybucha w restauracji (a z moich oczu bezwolnie płyną wielkie grochy łez, kiedy pyta kelnerki, czy wie jak to jest kupować swojemu mężczyźnie kobiecą perukę).

takich scen jest wiele. i - jak dla mnie - składają się w jedną, świetnie opowiedzianą historię. opowiedzianą w charakterystycznym dla dolana stylu, z pięknymi obrazami i wyrazistą muzyką. podczas której nie czułam znużenia ani przez chwilę. mimo, że byłam po długim dniu pracy (i półtora piwa).

no i ten śmieszny kanadyjski francuski z ciągłymi angielskimi wtrętami.

ja z całego serca polecam "laurence anyways". ale wiem, że nie każdemu ten film się spodoba. więc najlepszą propozycją, jaką mogę dać tym, którzy ciekawi są tego filmu, jest - owszem, nieco banalne "oceńcie sami" ;)

a ja z niecierpliwością czekam na to, co ten dwudziestotrzylatek będzie wyczyniał za kilka lat.


czwartek, 8 listopada 2012

semantyczna korzyść z męża

umówmy się. przychodzi taki czas w życiu (bezpośrednio związany z wiekiem kobiety), kiedy zaczynasz szukać jakiegoś zastępczego słowa, chcąc powiedzieć "mój chłopak". bo zdajesz sobie sprawę, że "twój chłopak" właściwie to przestał być chłopakiem wiele lat temu. nie mówiąc już, że są takie sytuacje, kiedy "chłopak" naprawdę brzmi już groteskowo.

kiedy musisz podać osobę uposażoną do ubezpieczenia. albo uprawnioną do uzyskania informacji o stanie zdrowia w szpitalu. kiedy oddajesz dziecko do przedszkola albo opowiadasz weterynarzowi, kto zauważył pierwsze objawy choroby u waszego pupila. kiedy wysyłasz "chłopaka" z twoim zwolnieniem lekarskim do kadr. albo kiedy musisz powiedzieć panu od kaloryferów, o której ktoś będzie w domu (i nie będziesz to ty).

nie mówiąc już o sytuacji i tym podobnych, kiedy jesteś na przykład nauczycielką, a twoi uczniowie pytają, kto po ciebie przyjechał. ("pani powiedziała, że jedzie na urlop z chłopakiem." no naprawdę.)

usilnie szukasz wtedy innego słowa.

"narzeczony" właściwie jest najbardziej optymalny, ale co, jeśli jednak zaręczyn nie było? jest "partner" - ale to póki co u nas przejdzie głównie u lekarza.

"konkubent" to od razu melina i kronika policyjna ("pod wpływem alkoholu zadał konkubinie dwa ciosy nożem".)

można też po imieniu. ("kiedy to się zaczęło". "jakieś dwa dni temu, panie doktorze, k zauważył, że pies wygryza sobie sierść w tym miejscu". tylko wtedy konieczny jest jeszcze jakiś wskazujący gest. żeby była jasność, kto to k.)

i właściwie niewiele zostaje. może "ukochany" (bitch, please).

czasem po prostu już czas, żeby chłopak został mężem. i naprawdę nieważne, czy jesteś za związkami partnerskimi i równouprawnieniem. i nawet nie chodzi o to, że nie wypada. po prostu w naszym języku "partner" to nie jest jednak to słowo, którego chcę używać, mówiąc o najbliższej mi osobie. z chęcią za to będę mówiła o niej per "mąż".

no bo jak to brzmi: "nie wiem, ale proszę zapytać męża". "przepraszam, muszę uzgodnić to z mężem". "mąż jutro podrzuci dokumenty." albo "będzie w domu po 15." i wszystko jasne.

jak dla mnie, brzmi świetnie. zwłaszcza, kiedy te słowa padają z moich ust.

(zdarzyła mi się na razie jedna sytuacja, kiedy "chłopak" nadawał się nawet bardziej. ale kiedy z roztargnienia, wchodząc na imprezę zamykającą pewien znany klub w kurorcie, panu na bramce, który nie chciał mnie już wpuścić do środka z powodu wyjątkowej frekwencji, powiedziałam z rozpaczą w głosie, przeciskając się przez tłum pod drzwiami "ale mój chłopak tu dziś gra!", to po wejściu do środka odwróciłam się jeszcze i poprawiłam z nieukrywaną dumą "znaczy, przepraszam, mąż!". choć bramkarzowi to raczej było już wszystko jedno, kim on tam był.)

tak, uważam, że bardzo dobrze mieć męża. choć nie tylko z powodu nowego pojęcia w słowniku. :)




sobota, 3 listopada 2012

i miss my pre-internet brain*

kiedyś nie miałam internetu. ba, nie miałam komputera. właściwie można by stwierdzić, że nabycie  własnego laptopa zapoczątkowało w moim życiu prawdziwą rewolucję i nieodwracalne zmiany.

nie miałam tego zakichanego facebooka.

normalnie umiałam posiedzieć ze sobą. książki ciurkiem czytać. skupić się na jednej rzeczy. od jakiegoś czasu mam wrażenie, że utraciłam te wszystkie umiejętności. a na pewno je zapomniałam.

artykuły czytam pobieżnie. żeby mniej więcej wiedzieć, o co chodzi i przesłać dalej. to tak łatwo wchodzi w krew, a tak trudno się tego oduczyć.

ręce wciąż wędrują na gładzik zawsze otwartego na stoliku laptopa w nerwowym ruchu budzącym ekran z uśpienia. powodowany fomo** palec co chwilę tym samym poziomym ruchem przesuwa się po ekranie telefonu, by sprawdzić kolejne powiadomienia.

biorę do ręki telefon, żeby się obudzić.

biorę do ręki telefon, kiedy nie mogę zasnąć. coraz częściej nie mogę zasnąć.

kiedyś teksty same w głowie mi się układały. kiedy szłam ulicą albo siedziałam w eskaemce. teraz słowa z daleka omijają moją głowę, pewnie widząc ten bezrefleksyjny wyraz twarzy, kiedy wzrok mam wlepiony w ekran telefonu. jestem pewna, że tak właśnie robią.

kiedyś zawsze umiałam znaleźć błyskotliwą puentę.

zawsze umiałam znaleźć puentę.

zawsze umiałam.

zawsze.

...


*douglas coupland. via facebook, oczywiście.
**fear of missing out, znany od dawna, tylko spotęgowany przez galopujące technologie.