czyli najpierw o najważniejszym wydarzeniu naszych paryskich wakacji.
niby nie było nerwów, oprócz nawracających, znaczących koszmarów psychologicznych, które nawiedzały mnie już od jakiegoś czasu. ale kiedy w piątkowy poranek wstałam po prawie nieprzespanej nocy (kiedy udało mi się raz zasnąć to zaraz obudził mnie koszmar), pomyślałam, że gdybym miała przechodzić do tego całą tę weselną otoczkę, to chyba bym nie przeżyła.
no, może przesadziłam. ale brak snu wyjątkowo pogłębia we mnie skłonność do przesady. której i tak - jak niektórzy z was wiedzą - posiadam w nadmiarze.
na szczęście, kiedy zakupiliśmy już szampana w pobliskim supermarkecie a ja wybrałam kwiaty w lokalnej kwiaciarni i całą czwórką wsiedliśmy w końcu do metra, przesada minęła. i tak dotarliśmy do ambasady na godzinę przed czasem, co okazało się całkiem dobrym posunięciem.
cała nasza czwórka przed ambasadą wyglądała dokładnie tak:
w ambasadzie polscy mieszkańcy francji załatwiali sprawy w okienkach a my grzecznie usiedliśmy na krzesełkach, wzbudzając zainteresowanie petentów (choć niewielkie, bo bardziej byli jednak zainteresowani załatwianiem swoich spraw, które wydawały się niełatwe. jakoś dziwnie odniosłam wrażenie, nie tylko przy tej okazji, że polscy mieszkańcy francji - przynajmniej ci starej daty - są bardzo sfrustrowanymi ludźmi).
a potem bardzo miły pan, który nas powitał i zaproponował wcześniejsze rozpoczęcie uroczystości, zaprowadził nas do niewielkiej, okrągłej salki z - dla odmiany - wielkim kryształowym żyrandolem i portretem kościuszki, przejąwszy uprzednio od nas aparat tak, żeby "świadkowie w pełni mogli uczestniczyć w uroczystości". (oraz wręczywszy nam rachunek za zawarcie związku małżeńskiego, który oprawiliśmy w ramki.)
a trzeba przyznać, że wszelkie niezbędne podczas ceremonii ślubnej ujęcia miał opanowane.
dał nam jeszcze na początek kilka dobrych rad. a potem przyszła pani konsul i raz-dwa szast-prast było po wszystkim. nawet nie do końca wiedziałam, co ja tam powiedziałam w tej przysiędze. i już miałam obrączkę na palcu. i miał ją też k.
jeszcze tylko ostatni podpis panieńskim nazwiskiem.
i wychyliliśmy, już w szóstkę, razem z panią konsul, lampkę szampana w kieliszkach z godłem polski, przy dźwiękach marsza weselnego dobiegających z głośników wieży marki sony.
właściwie to w siódemkę, bo cały czas był też z nami kościuszko. chociaż on nie pił.
zdjęcia na tle godła polski oczywiście też mamy.
ucięliśmy sobie przy okazji bardzo przyjemną pogawędkę z panią konsul i naszym "fotografem", o paryżu i o warszawie, i o tym, że paryż jest na drugim miejscu listy zagranicznych miast, gdzie pobierają się polacy. na pierwszym jest rzym.
a jeśli pan postanowi napisać kiedyś tę książkę o historiach ślubów w paryżu, to chętnie ją przeczytam.
a potem wybraliśmy się na wieżę eiffla, odczekawszy jakąś niemożliwą ilość czasu w kolejce i przenikliwym, zimnym wietrze, który na górze był jeszcze silniejszy.
a ból, jaki poczuły moje stopy kilka godzin później, był wprost proporcjonalny do furory, jaką moje buty zrobiły na ulicy. czyli w sumie się wyzerowało. powiedzmy.
powiedzmy też, że cała nasza czwórka była równie szczęśliwa, kiedy w końcu udało nam się dotrzeć do mieszkania, przebrać się i wyruszyć na długo wyczekiwaną kolację w chartier. o którym też jeszcze będzie.
i tak to stałam się panią k.
teraz się tylko przyzwyczaić i pozmieniać, gdzie trzeba.
i żyć długo. bo szczęśliwie już jest.
Wiem co czujesz :) Gratuluję!
OdpowiedzUsuńdziękuję! :)
OdpowiedzUsuńNo to długiego życia! I szczęście niech nie ustaje :)
OdpowiedzUsuńdzięki Ivt, mam nadzieję, że tak właśnie będzie. :)
Usuńyou are my hero :) you are my heros.
OdpowiedzUsuńGratulacje jak stąd do Paryża. Albo Rzymu.
Albo i tam i tam...
dziękuję jak stąd do tamtąd!
UsuńWszystkiego najlepszejszego w życiu i w głowach, i żeby lampa z nieba Wam grzała więcej niż mniej.
OdpowiedzUsuńpzdr
k
Ah dziękuję, k, zwłaszcza tej lampy z nieba by się przydało trochę!
Usuń