zmiana nazwiska wraz z zawarciem związku małżeńskiego wydawała mi się całkiem oczywista. a nawet ekscytująca. (tak, uważam za ekscytujące noszenie obrączki i pokazywanie całemu światu, czyją jestem żoną). nie rozważałam nigdy podwójnego nazwiska (nie lubię) ani tym bardziej pozostawienia panieńskiego. jak ktoś kiedyś powiedział, i tak całe życie nosimy nazwisko mężczyzny - najpierw ojca a potem męża. ja więc zdecydowanie wybieram to drugie.
a poza tym, cieszyła mnie perspektywa wreszcie posiadania krótszego nazwiska (przynajmniej fonetycznie).
do czasu, kiedy na własnej skórze doświadczyłam perypetii, z którymi mój szanowny małżonek boryka się od blisko czterech dekad. od kupowania biletu miesięcznego po rejestrację u lekarza (z niecierpliwością czekam na kolejne badania pracownicze, gdzie będę przez telefon podawać nazwisko i stanowisko pracy. że jak?). przerabiając różne wersje - od oryginalnej wersji spolszczonego nazwiska po najróżniejsze dziwolągi, które naprawdę nie wiadomo, skąd się wzięły w wyobraźni twórców.
nie mówiąc już o ćwiczeniu podpisu tak, żeby nie wyglądał, jakbym przeklinała na piśmie. to dopiero wyzwanie.
i tak już do końca życia.
ale, widziały gały, co brały.
(i tak, ostatnio żeby napisać post. muszę najwyraźniej wsiąść do polskiego busa. rzadko miewam ciurkiem tyle niezagospodarowanych godzin.)
Dobrze że padło OLT w takim razie ;)
OdpowiedzUsuńWiszą mi jeszcze dwie stówy.
OdpowiedzUsuńempatyzuję i wiem, o czym mówisz, serio :)
OdpowiedzUsuń