środa, 24 października 2012
niedziela, 21 października 2012
rzecz o stole
po dwóch latach wspólnego mieszkania wreszcie się u nas pojawił. i trochę się zastanawiam, czy to przypadkiem nie większy przełom w naszym wspólnym życiu niż zawarcie związku małżeńskiego. serio.
stół jadalny.
i cztery krzesła.
koniec z jedzeniem obiadu na kanapie, garbiąc się nad małym stolikiem z ikei. albo trzymając gorący talerz na poduszce, poduszkę na kolanach. z podkulonymi nogami. lub w jakiejś jeszcze innej pozie.
ze wzrokiem utkwionym w wyświetlacz komputera. czasem w telewizor, choć ostatnio (szczęśliwie) zwyczaj ten jakoś tak samoistnie zanikł.
no dobrze, czasem były wyjątki - jedzenie w kuchni, przy stoliku po babci, zrobionym własnoręcznie przez wujka z czerska, z szachownicą i miejscami na karty do gry na blacie. ale to głównie weekendowe śniadania. czasem stolik wynosiliśmy na balkon. ale to tylko latem.
teraz mamy stół. do którego wreszcie można zaprosić innych, jak do normalnych ludzi. przy którym można wyprostować plecy i zjeść jak człowiek. razem. bez żadnych elektronicznych przeszkód.
niby to nic takiego. a tak wiele zmienia.
(a najlepiej doceni to ten, co bez stołu choć trochę żył).
stół jadalny.
i cztery krzesła.
koniec z jedzeniem obiadu na kanapie, garbiąc się nad małym stolikiem z ikei. albo trzymając gorący talerz na poduszce, poduszkę na kolanach. z podkulonymi nogami. lub w jakiejś jeszcze innej pozie.
ze wzrokiem utkwionym w wyświetlacz komputera. czasem w telewizor, choć ostatnio (szczęśliwie) zwyczaj ten jakoś tak samoistnie zanikł.
no dobrze, czasem były wyjątki - jedzenie w kuchni, przy stoliku po babci, zrobionym własnoręcznie przez wujka z czerska, z szachownicą i miejscami na karty do gry na blacie. ale to głównie weekendowe śniadania. czasem stolik wynosiliśmy na balkon. ale to tylko latem.
teraz mamy stół. do którego wreszcie można zaprosić innych, jak do normalnych ludzi. przy którym można wyprostować plecy i zjeść jak człowiek. razem. bez żadnych elektronicznych przeszkód.
niby to nic takiego. a tak wiele zmienia.
(a najlepiej doceni to ten, co bez stołu choć trochę żył).
wtorek, 16 października 2012
fotolove
fotografia natychmiastowa, choć w czasach swojej świetności była czymś niesamowicie nowoczesnym, dziś paradoksalnie przywraca zdjęciom coś, o czym zdążyłam już zapomnieć.
małego (a w moim przypadku nawet mini) wydruku z aparatu nie da się udostępnić na facebooku, ani wrzucić na dropboxa, ani wysłać mailem. nie da się go powielić. jest tylko dla oczu tych, którzy mogą go dotknąć. tak jak kiedyś, jeśli chcesz podzielić się nim z innymi, musisz się z nimi spotkać. usiąść na kanapie i obejrzeć, opowiadając przy tym historie, o których nikt nie ma pojęcia, oglądając twój googlowy album.
a jeśli chcesz komuś podarować takie zdjęcie, to sam już go nie będziesz mieć. i nawet nie zrobisz sobie odbitki, bo każdy egzemplarz jest absolutnie jednorazowy.
(dlatego, kiedy w sobotę zrobiłam zdjęcie b na jej ślubie, to uwieczniłam je sobie instagramem, zatknięte za włącznik światła. :)
nawet holgowe zdjęcia nie miały nigdy dla mnie takiego charakteru, bo kliszę zawsze oddawałam do skanowania. i tak więc miałam zdjęcia w formie cyfrowej. które zawsze mogłam wrzucić na bloga. mam też klaser pełen filmów, z których zawsze mogę zrobić odbitki (choć łatwiej pewnie wydrukować te skany, bo kwadratowych odbitek to nie uświadczysz).
a zdjęcia instaxowe mogę co najwyżej włożyć w ramkę.
albo do portfela, do którego idealnie pasuje zdjęcie męża. ;)
albo do albumu, który tak miło bierze się do ręki i przegląda.
jest w tym coś niesamowicie urokliwego. i w patrzeniu, jak na białej powierzchni pojawiają się pierwsze zarysy obrazu, by już za chwilę wiedzieć "co wyszło".
to zupełnie inaczej, niż w przypadku holgi, na którą trzeba czekać, nie wiedząc kompletnie co wyjdzie. a jak nie wyjdzie, to nie da się już poprawić. (co też ma swój urok, choć całkowicie odmienny)
na całe szczęście, nawet jak nie wyjdzie, zawsze można sobie dowyobrażać.
małego (a w moim przypadku nawet mini) wydruku z aparatu nie da się udostępnić na facebooku, ani wrzucić na dropboxa, ani wysłać mailem. nie da się go powielić. jest tylko dla oczu tych, którzy mogą go dotknąć. tak jak kiedyś, jeśli chcesz podzielić się nim z innymi, musisz się z nimi spotkać. usiąść na kanapie i obejrzeć, opowiadając przy tym historie, o których nikt nie ma pojęcia, oglądając twój googlowy album.
a jeśli chcesz komuś podarować takie zdjęcie, to sam już go nie będziesz mieć. i nawet nie zrobisz sobie odbitki, bo każdy egzemplarz jest absolutnie jednorazowy.
(dlatego, kiedy w sobotę zrobiłam zdjęcie b na jej ślubie, to uwieczniłam je sobie instagramem, zatknięte za włącznik światła. :)
nawet holgowe zdjęcia nie miały nigdy dla mnie takiego charakteru, bo kliszę zawsze oddawałam do skanowania. i tak więc miałam zdjęcia w formie cyfrowej. które zawsze mogłam wrzucić na bloga. mam też klaser pełen filmów, z których zawsze mogę zrobić odbitki (choć łatwiej pewnie wydrukować te skany, bo kwadratowych odbitek to nie uświadczysz).
a zdjęcia instaxowe mogę co najwyżej włożyć w ramkę.
albo do portfela, do którego idealnie pasuje zdjęcie męża. ;)
albo do albumu, który tak miło bierze się do ręki i przegląda.
jest w tym coś niesamowicie urokliwego. i w patrzeniu, jak na białej powierzchni pojawiają się pierwsze zarysy obrazu, by już za chwilę wiedzieć "co wyszło".
to zupełnie inaczej, niż w przypadku holgi, na którą trzeba czekać, nie wiedząc kompletnie co wyjdzie. a jak nie wyjdzie, to nie da się już poprawić. (co też ma swój urok, choć całkowicie odmienny)
na całe szczęście, nawet jak nie wyjdzie, zawsze można sobie dowyobrażać.
sobota, 6 października 2012
środa, 3 października 2012
paryskie obrazy i widoki
powszechnie wiadomo, że paryż jest miastem sztuki. i mody. tej drugiej nie mieliśmy czasu obejrzeć w ogóle, oprócz jednego spaceru wzdłuż champs élysées, gdzie moda sama się rzuca w oczy.
może nie pod modę, ale pod działalność (przynajmniej potencjalnie) zakupową na pewno można zaliczyć naszą wizytę na ogromnym pchlim targu st ouen, gdzie można kupić dosłownie wszystko - od wypisanej ręcznym pismem pocztówki sprzed iluśdziecięciu lat, przez przedpotopowe polaroidy, po ogromne, mosiężne konie.
i łosie.
co to pod sztukę chyba już też podpadają.
tej sztuki postanowiliśmy też trochę obejrzeć. choć wcale nie poszliśmy do zatłoczonego luwru, zostawiając go sobie na kolejne wycieczki.
pierwszą w paryżu sztukę zobaczyliśmy na place du tertre, nieopodal którego mieszkaliśmy, w tradycyjnym miejscu pracy paryskich malarzy ulicznych, gdzie zaraz znajdzie się niejeden chętny, by portret wam namalować.
po więcej sztuki poszliśmy jednak do centre pompidou, w którym znajduje się ogromna ilość sztuki współczesnej (która wydaje się jeszcze bardziej ogromna, jeśli poprzedniego dnia wypiłeś stanowczo za dużo butelek wina). oprócz obejrzenia bogatej stałej ekspozycji, trafiliśmy również na genialną wystawę retrospektywną "panorama" gerharda richtera. którego do tej pory wcale nie znałam, mimo że najwyraźniej jest najlepiej sprzedającym się żyjącym malarzem.
ale pal licho sprzedającym się, jest malarzem malującym piękne obrazy. zarówno te, które są odzwierciedleniem fotografii (i są przepiękne) jak i całkowite abstrakcje, wszystkie jego prace są poruszające. często oparte też na poruszających wydarzeniach, jak doświadczenia drugiej wojny światowej, podczas której richter się wychował, czy historia założycieli terrorystycznej niemieckiej grupy baader meinhof, znanej też jako raf.
to była jedna z tych rzeczy, które zrobiły na mnie największe wrażenie podczas naszej paryskiej wycieczki.
ze sztuką zgoła inną, bo uliczną, mieliśmy też małe zetknięcie w klubie belleviloise w dzielnicy belleville, gdzie zaprowadziła nas m, i gdzie spotkało nas również wiele doznań muzycznych, zafundowanych przez coraz to inne kobiety i mężczyzn różnych kolorów skóry (z przewagą tych ciemnych) i potężnych wokali, co rusz pojawiających się na scenie.
ale wracając do pompidou. ten dziwny budynek jest też jednym z wielu miejsc, z których można oglądać paryskie widoki. piękne, nie muszę chyba dodawać.
podobnie jak łuk triumfalny.
i kilka innych, do których już się nie wybraliśmy, bo z drugiej strony ile też można ten paryż z góry oglądać.
no i oczywiście wieża eiffla. która oprócz gigantycznej kolejki ma jeden główny mankament. nie widać z niej wieży eiffla.
ale i tak warto swoje w tej kolejce odczekać.
paryż można też oglądać z poziomu rzeki. my, zamiast podróży jedną z wielkich, oślepiających reflektorami bateaux-mouches pływających po sekwanie, wybraliśmy bardziej kameralny i spokojny rejs po kanale st martin. który szczerze polecam. nie tylko dlatego, że przez pierwsze 15 minut płynie się pod ziemią.
a w ciągu grubo ponad dwóch godzin rejsu przepływa się przez 6 podwójnych śluz.
ale bo po prostu miło jest tak pooglądać sobie piękny paryż, mogąc sobie przez chwilę trochę posiedzieć.
(zwłaszcza, jeśli poprzedniego dnia wypiło się stanowczo za dużo butelek wina).
rejs kończy się w parku de la villette, gdzie można się po prostu położyć na trawie. i napić wina.
a, no i pograć w piłkę, jak ktoś ma ochotę.
a potem niespodziewanie stać się świadkiem całkiem niezwykłego występu.
do którego można się nawet spontanicznie włączyć.
a potem jeszcze tylko zachować w pamięci mnóstwo paryskich obrazów i widoków. które muszą starczyć jeszcze na jakiś czas.
.
.
Subskrybuj:
Posty (Atom)