daleko mi do idealnej pani domu. nawet do takiej przeciętnej pewnie mam też kawałek.
ale kręcą mnie sprzęty domowe.
lubię moje żelazko, które kupiłam na równi z powodu ceramicznej stopy, co pięknego, wściekle zielonego koloru.
nie czuję się dobrze nie mając pod ręką deski do prasowania.
a zakup nowego blendera obudził we mnie wprost zaskakujące pokłady całkiem nowej energii i pomysłowości kulinarnej.
w kółko robię koktajle - bananowo-ananasowo-imbirowy albo kokosowo-bananowo-liczi. wypróbowuję coraz to nowe warianty pesto oraz dla nich zastosowania. wczoraj postanowiłam pesto z pietruszki, suszonych pomidorów i prażonych pestek dyni wykorzystać do pizzy, której nie piekłam dobrych kilka lat. i wyszła najlepsza, jaką kiedykolwiek zrobiłam i od razu wstrzeliła się w czołówkę tych, które jadłam w ogóle. co potwierdził k, który wprawdzie nigdy przedtem nie jadł pizzy mojego autorstwa, ale jadł za to wiele innych.
dawno nie spędzałam tyle czasu w kuchni. mogłabym tak miksować i miksować. poza tym, uwielbiam określenie "comfort food". pyszne jedzenie, które po spacerach na mrozie (a kazik skutecznie nas rozruszał) smakuje jeszcze bardziej. bo mróz jest chyba jednym ze skuteczniejszych (obok pmsa) ostrzy dla apetytu.
a ostatnio jest nielekki. zwłaszcza nad morzem, które stało się gęste jak zupa i zdaje się poruszać w zwolnionym tempie.
niedziela, 29 stycznia 2012
środa, 25 stycznia 2012
poniedziałek, 23 stycznia 2012
kazik - pies, który się nie uśmiecha
kazik trafił do nas ponad tydzień temu. i nie był to łatwy tydzień, jak można było zresztą się spodziewać.
kazika historia jest tajemnicza. przed świętami, przybłąkał się pewnego dnia pod dom pewnych ludzi, mieszkających za gdańskiem. chudy, brudny i z urwanym łańcuchem na szyi. i podobno uśmiechnięty.
i już tak sobie został. spuszczony ze smyczy nie podejmował żadnego tropu i cały czas uparcie wracał do nowego domu, z którego nigdzie się nie wybierał. jednak nowi ludzie nie mogli go zatrzymać, bo mieli już swoje psy. zaczęli mu więc w internecie szukać domu. a my akurat taki mieliśmy.
tak się znalazł u nas.
nie do końca wiadomo, o co chodzi z kazikiem. z jednej strony wie, że siku wychodzi się na dwór. z drugiej, bardzo boi się obroży (dlatego kupiliśmy mu szelki) no i miał jednak łańcuch na szyi, z którego zapewne się zerwał (i sądząc po strupach na szyi, zapewne w dość dramatycznych okolicznościach). umie chodzić na smyczy i jeździć samochodem, ale najchętniej ciągle byłby na dworze - zapiera się całym sobą wracając do domu. na dworze piszczy do wszystkich psów i przygląda się wszystkim mijanym ludziom. nie umie (albo jest zbyt zestresowany) się bawić - odbijającej się od drewnianej podłogi piłeczki po prostu się boi. nie śpi na posłaniu, a raczej gdzie popadnie - lub gdzie jesteśmy my. wieczorem sprytnie wślizguje się do naszej sypialni (po tym, jak parę razy próbowaliśmy wyekspediować go na noc za drzwi) i zajmuje miejsce na jednej z dwóch kupek ubrań na podłodze, które już sobie zarezerwował po obu stronach łóżka - jedna kupka jest moja, druga należy do k.
nie wiadomo więc, czy był jakimś podwórkowym kasanową (bo trochę kasanową jest), czy ktoś przywiózł go na tę wioskę i tam gdzieś, być może komuś, zostawił na łańcuchu. po zębach wiadomo jedynie, że może mieć około 7-8 lat, jest zdrowy, teraz już zaszczepiony. weterynarzowi zresztą dał sobie grzecznie zrobić wszystko, łącznie z zerwaniem kamienia z zębów, które prawdopodobnie weterynarza nie widziały od lat. jeśli w ogóle.
i tak ostatni tydzień minął pod znakiem przyzwyczajania kazika do nowego domu. piszczenia (które w kazikowym wydaniu brzmi raczej jak gruchanie gołębi) i rozpaczliwego wycia, budzenia się o 5 rano. i wyglądało na to, że wcale żeśmy kazika specjalnie nie uszczęśliwili. przez większość czasu wyglądał jak pluszowy miś, z buzią w ciup i smutnymi oczkami, które mówią "już chcę stąd iść, już nie chcę tu siedzieć". na każdy dźwięk na klatce biegł (i nadal biegnie - ale już nie na każdy) do drzwi.
i ani razu, do dzisiaj, nie uśmiechnął się (choć macha swoim króciutkim ogonkiem), jak to psy się zwykle uśmiechają. dopiero dzisiaj, kiedy wróciliśmy z pracy, cieszył się już tak, że pokazał ząbki i język (po czym uczynił strzałę po schodach do drzwi wyjściowych). czyli jednak potrafi.
wygląda więc na to, że dzieje się powoli jakiś postęp. kazik ciągle piszczy, ale już zdecydowanie mniej. wprawdzie, jak donosi sąsiadka, wyje, kiedy nas nie ma, ale wcześniej wył nawet, kiedy k wychodził do pracy. a dzisiaj to nawet dał mi jeszcze tę moją godzinkę pospać. (czym bardzo u mnie zapunktował. :)
na posłaniu dalej nie śpi, ale znalazł sobie skryjówkę. w małym, rzadko używanym pokoiku, który służy za swego rodzaju składzik (a właściwie jednym z dwóch małych pokoików, z których w jednym składujemy ubrania, a w drugim wszystkie inne rzeczy, na które nigdzie nie ma miejsca, a trochę tego mamy) zrobił sobie posłanie z kartonu, na którym leży stare pokrycie od kanapy z ikei. tam idzie, kiedy chce mieć spokój. może się jednak przyzwyczaja.
po historii z oliwką trudno nam było się znowu przełamać. byliśmy parę razy w schronisku, co wieczór przeglądaliśmy ogłoszenia w dziale "zwierzęta" na lokalnym portalu. ale jakoś nigdy nie było dobrego momentu. chyba się baliśmy po prostu.
kiedy wzięliśmy kazika, było bardzo, bardzo nerwowo. ale tym razem postanowiliśmy przeczekać. i wygląda na to, że było warto. by znów chodzić na psie spacery nad morze (choć te różnią się zdecydowanie od spacerów z figą - póki co kazik zainteresowany jest jedynie parciem przed siebie, byleby tylko nie zawracać. o zabawie patyczkiem czy hasaniu po plaży nie ma mowy.). dołączyć do ludzi, którzy mijając się na bulwarze (bo kazik jest raczej bulwarowy niż leśny), zaraz po "dzień dobry" pytają "pies czy suka?".
myślę, że jeszcze dużo przed nami i przed kazikiem. kazik jest już dorosłym psem, przeżył kawał życia. ma swoje nawyki. ale jeszcze całkiem duży kawał życia przed nim.
czekamy, co będzie dalej. i czy kazikowi się kiedyś u nas spodoba.
jedno trzeba mu przyznać - kazik po prostu wygląda jak maskotka. i jest malutki - a już na pewno jak na moje psie standardy.
słyszałam już od niejednej osoby, że po utracie pierwszego ukochanego psa, do żadnego już człowiek się tak nie przywiązuje. pewnie coś w tym jest. ale jeszcze o wiele za wcześnie, bym mogła cokolwiek na ten temat powiedzieć.
kazika historia jest tajemnicza. przed świętami, przybłąkał się pewnego dnia pod dom pewnych ludzi, mieszkających za gdańskiem. chudy, brudny i z urwanym łańcuchem na szyi. i podobno uśmiechnięty.
i już tak sobie został. spuszczony ze smyczy nie podejmował żadnego tropu i cały czas uparcie wracał do nowego domu, z którego nigdzie się nie wybierał. jednak nowi ludzie nie mogli go zatrzymać, bo mieli już swoje psy. zaczęli mu więc w internecie szukać domu. a my akurat taki mieliśmy.
tak się znalazł u nas.
nie do końca wiadomo, o co chodzi z kazikiem. z jednej strony wie, że siku wychodzi się na dwór. z drugiej, bardzo boi się obroży (dlatego kupiliśmy mu szelki) no i miał jednak łańcuch na szyi, z którego zapewne się zerwał (i sądząc po strupach na szyi, zapewne w dość dramatycznych okolicznościach). umie chodzić na smyczy i jeździć samochodem, ale najchętniej ciągle byłby na dworze - zapiera się całym sobą wracając do domu. na dworze piszczy do wszystkich psów i przygląda się wszystkim mijanym ludziom. nie umie (albo jest zbyt zestresowany) się bawić - odbijającej się od drewnianej podłogi piłeczki po prostu się boi. nie śpi na posłaniu, a raczej gdzie popadnie - lub gdzie jesteśmy my. wieczorem sprytnie wślizguje się do naszej sypialni (po tym, jak parę razy próbowaliśmy wyekspediować go na noc za drzwi) i zajmuje miejsce na jednej z dwóch kupek ubrań na podłodze, które już sobie zarezerwował po obu stronach łóżka - jedna kupka jest moja, druga należy do k.
nie wiadomo więc, czy był jakimś podwórkowym kasanową (bo trochę kasanową jest), czy ktoś przywiózł go na tę wioskę i tam gdzieś, być może komuś, zostawił na łańcuchu. po zębach wiadomo jedynie, że może mieć około 7-8 lat, jest zdrowy, teraz już zaszczepiony. weterynarzowi zresztą dał sobie grzecznie zrobić wszystko, łącznie z zerwaniem kamienia z zębów, które prawdopodobnie weterynarza nie widziały od lat. jeśli w ogóle.
i tak ostatni tydzień minął pod znakiem przyzwyczajania kazika do nowego domu. piszczenia (które w kazikowym wydaniu brzmi raczej jak gruchanie gołębi) i rozpaczliwego wycia, budzenia się o 5 rano. i wyglądało na to, że wcale żeśmy kazika specjalnie nie uszczęśliwili. przez większość czasu wyglądał jak pluszowy miś, z buzią w ciup i smutnymi oczkami, które mówią "już chcę stąd iść, już nie chcę tu siedzieć". na każdy dźwięk na klatce biegł (i nadal biegnie - ale już nie na każdy) do drzwi.
i ani razu, do dzisiaj, nie uśmiechnął się (choć macha swoim króciutkim ogonkiem), jak to psy się zwykle uśmiechają. dopiero dzisiaj, kiedy wróciliśmy z pracy, cieszył się już tak, że pokazał ząbki i język (po czym uczynił strzałę po schodach do drzwi wyjściowych). czyli jednak potrafi.
wygląda więc na to, że dzieje się powoli jakiś postęp. kazik ciągle piszczy, ale już zdecydowanie mniej. wprawdzie, jak donosi sąsiadka, wyje, kiedy nas nie ma, ale wcześniej wył nawet, kiedy k wychodził do pracy. a dzisiaj to nawet dał mi jeszcze tę moją godzinkę pospać. (czym bardzo u mnie zapunktował. :)
na posłaniu dalej nie śpi, ale znalazł sobie skryjówkę. w małym, rzadko używanym pokoiku, który służy za swego rodzaju składzik (a właściwie jednym z dwóch małych pokoików, z których w jednym składujemy ubrania, a w drugim wszystkie inne rzeczy, na które nigdzie nie ma miejsca, a trochę tego mamy) zrobił sobie posłanie z kartonu, na którym leży stare pokrycie od kanapy z ikei. tam idzie, kiedy chce mieć spokój. może się jednak przyzwyczaja.
po historii z oliwką trudno nam było się znowu przełamać. byliśmy parę razy w schronisku, co wieczór przeglądaliśmy ogłoszenia w dziale "zwierzęta" na lokalnym portalu. ale jakoś nigdy nie było dobrego momentu. chyba się baliśmy po prostu.
kiedy wzięliśmy kazika, było bardzo, bardzo nerwowo. ale tym razem postanowiliśmy przeczekać. i wygląda na to, że było warto. by znów chodzić na psie spacery nad morze (choć te różnią się zdecydowanie od spacerów z figą - póki co kazik zainteresowany jest jedynie parciem przed siebie, byleby tylko nie zawracać. o zabawie patyczkiem czy hasaniu po plaży nie ma mowy.). dołączyć do ludzi, którzy mijając się na bulwarze (bo kazik jest raczej bulwarowy niż leśny), zaraz po "dzień dobry" pytają "pies czy suka?".
myślę, że jeszcze dużo przed nami i przed kazikiem. kazik jest już dorosłym psem, przeżył kawał życia. ma swoje nawyki. ale jeszcze całkiem duży kawał życia przed nim.
czekamy, co będzie dalej. i czy kazikowi się kiedyś u nas spodoba.
jedno trzeba mu przyznać - kazik po prostu wygląda jak maskotka. i jest malutki - a już na pewno jak na moje psie standardy.
.
***
słyszałam już od niejednej osoby, że po utracie pierwszego ukochanego psa, do żadnego już człowiek się tak nie przywiązuje. pewnie coś w tym jest. ale jeszcze o wiele za wcześnie, bym mogła cokolwiek na ten temat powiedzieć.
.
piątek, 13 stycznia 2012
rise and shine
lubię oglądać wschody słońca. z reguły udaje mi się to tylko zimą. czasem latem, choć ostatnio rzadziej.
za każdym razem wywołują we mnie ten sam podziw. kiedy wielka pomarańczowa kula wyłania się z morza. czasem widać tylko jej kawałek, bo zaraz chowa się w gęstych, ciemnych chmurach. czasem tylko pomarańczową poswiatę.
czasem nic nie widać - tak ostatnio zdarza się często, w tych zupełnie jesiennych i całkowicie bezsłonecznych dniach. może słońce wtedy po prostu rzeczywiście nie wstaje? czasem mam takie podejrzenia.
(dzisiaj wstało.ale dzisiaj je zupełnie przespałam.)
zdaje się, że mam już "swoje" miejsce na szpitalnych salach. na lewo od drzwi, na samym końcu pod oknem.
za każdym razem wywołują we mnie ten sam podziw. kiedy wielka pomarańczowa kula wyłania się z morza. czasem widać tylko jej kawałek, bo zaraz chowa się w gęstych, ciemnych chmurach. czasem tylko pomarańczową poswiatę.
czasem nic nie widać - tak ostatnio zdarza się często, w tych zupełnie jesiennych i całkowicie bezsłonecznych dniach. może słońce wtedy po prostu rzeczywiście nie wstaje? czasem mam takie podejrzenia.
(dzisiaj wstało.ale dzisiaj je zupełnie przespałam.)
***
zdaje się, że mam już "swoje" miejsce na szpitalnych salach. na lewo od drzwi, na samym końcu pod oknem.
sobota, 7 stycznia 2012
Subskrybuj:
Posty (Atom)