o tym wspomina się raczej rzadko, wśród różowo-niebieskich opowieści o synusiach i córciach, karmionych mlesiem z cysia.
mnie macierzyństwo, oprócz bobaskowej słodyczy, przyniosło też chyba najbardziej dojmującą samotność, jakiej doznałam w życiu.
nie zrozumcie mnie źle, kocham małego s nad życie - i jest to naprawdę bardzo trafne określenie tej miłości - ale to wszystko, co przeżywam, w głowie i w ciele, od kiedy pojawił się w moim życiu, wzmocnione chronicznym brakiem snu, zaprowadziło mnie już nie raz w bardzo ciemne miejsca. takie, do których mama chadza sama.
stałam się matką dziecka. nie żoną ani kochanką. nie towarzyszką imprez. ani partnerką do intelektualnej rozmowy.
bywałam też parą chodzących cycków - obolałych, wyssanych i do tego niewyspanych.
moje poharatane ciało przestało należeć do mnie. mój zdegradowany umysł zdaje się, że przestał na chwilę istnieć w ogóle.
dawno przeszłam tę granicę, za którą ludzka fizjologia nie stanowi już żadnego tabu. bez żenady rozmawia się o nacięciach krocza i rodzeniu łożyska, jednocześnie ładując sobie do stanika schłodzone liście kapusty (koniecznie rozbite). choć kiedy za dawnych już czasów słuchałam dzieciatych koleżanek, wydawało mi się to niemożliwe. i przerażające.
może dlatego bezdzietni znajomi nie palą się jakoś do kontaktu.
życie wymknęło mi się całkowicie spod kontroli. którą jednak nad życiem mieć lubię.
dzień zlewa się z kolejną nieprzespaną nocą. i kolejną. i kolejną. aż do utraty zmysłów. kiedy myślę, że kolejnej takiej nocy już po prostu, najzwyczajniej w świecie nie wytrzymam, wspinam się na kolejny level macierzyńskiej gry. i wytrzymuję.
wytrzymuję, bo mimo tego wszystkiego, odczuwam przypływy tak ogromnego szczęścia, że oczy mi wilgotnieją. natychmiast. i o wszystkim, co złe, zapominam.
choć ostatnio zapominam generalnie. o wszystkim. łącznie z tym, co chcę napisać
ten post chodził mi po głowie od tygodni, jeśli nie miesięcy. ale za każdym razem, kiedy coś wymyśliłam, myśli te ulatywały sobie hen w odmęty matczynego zmęczenia. a kiedy wreszcie usiadłam do komputera, okazało się, że muszę powoli, jak żółw ociężale, z mozołem sklejać te zdania, które mi się pomyślały kiedyś, a one nijak się skleić nie chcą. i nic do niczego nie pasuje. bo wypowiedź wymagająca zdania złożonego, czasem wielokrotnie, wymaga też ode mnie nadludzkiego wręcz wysiłku.
bo zwykłam już mówić monosylabami. półsłówkami. zdrobnieniami.
wierszem i piosenką.
częstochowskim rymem.
z popielnika na wojtusia.
rzekłabym, że urodziłam tego posta w bólach. gdyby nie fakt, że nigdy już nie użyję tego porównania w innej niż porodowa sytuacji. bo pisanie, nawet najtrudniejszego tekstu, moi kochani, koło bólów porodowych nawet nie leżało.
i choć tyle mi jeszcze ciśnie się pod palce, to nie umiem już tego przetworzyć na raz. ale w jednym z komentarzy pieprz przepowiedział mi, że wrócę. i być może jednak jest jakaś szansa.
choć tego wcale nie wiadomo.
ament.
Bezdzietni znajomi brzmi znajomo.
OdpowiedzUsuńjest ich sporo. ;)
UsuńBrzmi znajomo .... ale z doświadczenia wiem, że się stamtąd wraca :)
OdpowiedzUsuńno i całe szczęście :)
UsuńAmen sista!
OdpowiedzUsuń