w dodatku przeglądanie zdjęć z nowego jorku wywoływało we mnie mdłości. te prawdziwe. na samo podświadome wspomnienie upału i duchoty pomieszanej ze smrodkiem metra, alkoholem i ciężkim jedzeniem, które zdawały się wywoływać automatycznie.
i powiedzmy sobie szczerze, nie do końca podobają mi się zdjęcia, które przywiozłam z nowego jorku. bo nie oddają wcale tego, jak tam jest. i bo nie umiałam nowego jorku fotografować - tak, żeby oddać zmieniające się światło na całej wysokości budynków. zwłaszcza, kiedy deszczowa i chłodna pogoda, która nas przywitała, nagle zmieniła się w skwierczącą słoneczną lampę. i jeszcze tak, żeby wszystko było ostre tam, gdzie powinno. (to był dokładnie ten moment, kiedy poczułam dogłębnie, jak bardzo potrzebny mi nowy aparat).
i nie podoba mi się jeszcze fakt, że naładowana holga spadła mi na ziemię na coney island, w pełnym słońcu pokazując bebechy i tym samym unicestwiając wielokrotne ekspozycje z brooklyn bridge.
ale nie, nie jest tak źle. i w miarę jak mój organizm przyzwyczaja się do sytuacji, w której się znalazł, powoli zaczynam wracać do tych wakacji.
do urywającego głowę wiatru na brooklyn bridge i lejącego się z nieba żaru na red hooku (i do na red hooku pysznej bułki z homarem i podobno najlepszego w nyc key lime pie).
do zatłoczonej promenady na coney island, gdzie staliśmy w niemiłosiernie długiej kolejce po (znów!) najlepsze w nyc hot dogi i jeździliśmy na cyclone - historycznej kolejce górskiej, która jest calusieńka z drewna i wygląda tak, że kiedy zobaczyłam ją po raz pierwszy, byłam trochę zawiedziona, bo myślałam, że sandy i ją dopadła i że nie pojedziemy. ale okazało się, że ona po prostu tak wygląda i jest najzwyczajniej w świecie tak bardzo zdezelowana (w końcu historyczna), a jazda nią to prawdziwie niezapomniane przeżycie (i duży ból gardła).
i do kolejki linowej na roosevelt island, która też dostarcza emocji - i pięknych widoków.
do central parku, w którym nie wyciągnęłam ani razu aparatu, a na którego przemierzaniu i przeleżaniu spędziliśmy długie godziny. (ale wyciągałam telefon).
do grilla nad hudsonem przy zachodzącym słońcu i nocnego pikniku w fort tryon park w towarzystwie skunksa.
do muzeów, w których zwalczaliśmy jet lag i deszczową pogodę.
do parków, w których zawsze można było znaleźć wytchnienie. a zwłaszcza do high line parku, zbudowanego na starej linii kolejowej.
i do cudownego czwartkowego wieczoru w chelsea, gdzie k i m oprowadzali nas po niekończących się galeriach sztuki umieszczonych w co bardziej osobliwych budynkach, i gdzie ciężko było nadążyć z dopijaniem darmowego wina z plastikowych kubków.
i jeszcze do oh-so-tylu miejsc.
tak, chyba w końcu znów mogę oglądać te zdjęcia.
uff.
.