niedziela, 29 maja 2011

o psie, który wyskoczył z balkonu

figa to był pies niezwykły. przez blisko pięć lat była bardzo ważną, nieodzowną częścią mojego życia. bywało, że najważniejszą.

w czasach, gdy po porannym otwarciu oczu nie widziałam sensu wstawania z łóżka, ona dawała mi powód, by wyjść z domu. pójść do lasu, nad morze, na spacer.

podczas naszych licznych przeprowadzek, zawsze wybierałam tak, by było gdzie spacerować, i żeby był balkon, na którym tak lubiła latem przesiadywać. (ironią jest, że to balkon właśnie okazał się jej zgubą).

bywała jedyną istotą, do której mogłam się przytulić. co znosiła zresztą bardzo dzielnie.

przysporzyła mi tyle samo kłopotów, co radości.

zjednywała sobie sympatię ludzi mimo tego, że w pierwszym kontakcie z reguły nie wypadała zbyt towarzysko. ale lubili ją nawet tacy, których zdarzyło się jej capnąć.
nie wykluczam, że robiłam jej też dobry piar.

była piękna. przywykłam już do tego, że ludzie zaczepiali nas na ulicy pytając, co to za rasa.

była mądra. choć potrafiła się zachowywać jak szczeniak.

była pełna sprzeczności.
była figa wesoła, lubiąca się bawić, merdająca ogonem, liżąca po rękach i nadstawiająca zadek do drapania.
była ta dominująca, która nie pozwalała zbliżyć się podejrzanym typom, czasem agresywna.
i była ta, którą poznałam najpierw, i taką pożegnałam - przestraszona, schowana za kanapą, pełna obsesyjnego lęku, który kazał jej wciąż szukać ucieczki. a w końcu ją zabił.

była psem, który czuł zbyt mocno. nic dziwnego, że znalazła sobie też taką panią.

dziś nie dziwię się ludziom, którzy chcą chować swoje zwierzęta na cmentarzach. o ile lepszy to sposób pożegnania ukochanego przyjaciela, niż patrzenie, jak jego bezwładne ciało wrzucane jest do czarnego worka, po czym pani, jakkolwiek współczująca, wypisuje na kwitku "utylizacja zwłok, 180 zł".

wtedy właśnie po raz drugi w piątek pękło mi serce.

po raz pierwszy pękło, gdy zobaczyłam ją leżącą na trawie w ogrodzie, na boku, z wyciągniętymi łapami, tak jak zwykle leżała, kiedy czuła się bezpiecznie, z otwartymi, matowymi oczami, z których uszło już życie.

wciąż myślę, jak mogłam zapobiec tej śmierci. dziś już wiem, że to część przeżywania straty - zastanawianie się, co można było zrobić, by do niej nie dopuścić.
nie potrafiłam jej pomóc zwalczyć psich demonów.
mam nadzieję, że choć trochę umiliłam jej za to pieski żywot znajdy z nieznaną przeszłością, tak jak ona umiliła mój.

będzie mi cię figuś brakowało jak cholera. mam nadzieję, że tam, gdzie jesteś, niczego się już nie boisz. i jesteś wolna, tak jak chciałaś.

wtorek, 24 maja 2011

czerwone migdały

oddam bez żalu.
bo do niczego się nie przydały.





































poniedziałek, 23 maja 2011

gdańsk przeróbka, gdańsk stogi

gdzie w dzieciństwie spędzałam kilka tygodni każdego lata.
gdzie nie sięga foursquare.
(foursquerra incognita).
gdzie wisła jest martwa, a plaża - najpiękniejsza w trójmieście. 
gdzie rowerami pojechaliśmy na okoliczność streetwaves oraz drugich urodzin martynki.
i gdzie łatwo można rower stracić, chociaż my na szczęście naszych dobrze przypilnowaliśmy.
nie każdemu się to udało.

to był bardzo udany dzień.






















niedziela, 15 maja 2011

najlepsze falafle są na portobello road

nie było mnie tu dwa lata, a zmieniło się co niemiara.
okazało się, że londyn miał dla mnie kilka niespodzianek. nie wszystkie z nich były miłe.
takie jak ta, że moja ulubiona wielka księgarnia na charing cross, obowiązkowy punkt każdego pobytu w mieście, którego nie ma, jest teraz tk maxxem.
no i ta, że camden pochłonęło mój najulubieńszy szmatnik, który swego czasu przywiozłam z berlina.

ale po kolei.

oprócz księgarni, zniknął dali. normalnie, nie ma go. na poniższym obrazku dokładnie widać, jak go nie ma.



jest za to wielka mewa.







a southbank zamienił się w angielską miejscowość nadmorską.


























na southbanku pojawił się też słomiany lis. lis na miarę londyńskich możliwości.
























a na czwartym cokole na trafalgar square tym razem stoi statek nelsona, nabity w butelkę.




nad tamizą powstaje za to najwyższy w londynie budynek - the shard.


























w ogóle londyn to teraz jeden wielki plac budowy - miasto się zmienia w przygotowaniu na olimpiadę, chwilowo stając się labiryntem budowlanych ogrodzeń.
























ale to wciąż ten londyn, który uwielbiam. wielkie miasto, w którym dusznym metrem można podróżować między różnymi światami.

wieloma kompletnie różnymi światami.


































nie zrobiłam tym razem wielu zdjęć - jak zresztą podejrzewałam. a poza tym k mnie skutecznie wyręczył. no a ja - robiłam głównie zdjęcia k.















































oboje zresztą bardzo się zmęczyliśmy.
























bo nachodziliśmy się jak nigdy.

byliśmy na koncercie twin shadowa, który wyglądał jak milion dolarów, co widać na przykład tu.
i zrobił fajne show, co widać i słychać na przykład tu:



a jako, że latem przyjedzie na off festival do polski, polecam sprawdzić na własne oczy i uszy.

i odwiedziliśmy wystawę miro, którą również z całego serca polecam, jeśli wasze drogi tego lata prowadzą do londynu.

i... i...

jedliśmy najpyszniejsze falafle na świecie, do których pan wkładał gałązkę świeżej mięty. na poniższym zdjęciu jestem w trakcie konsumpcji. jest to jednocześnie ostatnie zdjęcie mojego szmatnika, który na zawsze został w mieście, którego nie ma.
chociaż, na pewno zaopiekował się nim jakiś camdenowy żul, i kto wie, gdzie jeszcze zajedzie.



































ech.

ważne, że baterie naładowane. wyjątkowo intensywnie.
dlatego to pewnie jeszcze nie wszystko.

a na razie, zostawiam was z zagadką.