niedziela, 28 lutego 2010

niedzielne dźwięki

w basenie jachtowym hałas jak w fabryce. wiatr świszcze pomiędzy zimującymi na brzegu jachtami, jachty się kołyszą, liny stukają o maszty, łopoczą plandeki. w chórkach skrzeczą mewy i łabędzie. w tle szumi morze, i powoli zagłusza dźwięki mariny cichnące w miarę, jak oddalam się plażą. a mewy skrzeczą dalej, czasem w chórkach, a czasem i solo.

zaciągam się jodem i słucham, jak wszystko wokół płynie.
i wiem, że najbardziej na świecie lubię mieszkać nad morzem.


i że nowa szata graficzna pepsi jest beznadziejna.

sobota, 27 lutego 2010

wszystko płynie

na schodach na spacerniak zrobił się prawdziwy wodospad. (serio). a ja nie zabrałam kaloszy.
na chodnikach za to, jak co roku, na światło słoneczne wyszły wszystkie psie kupy świata.
a po świętojańskiej na drzwiach ponieśli janka wiśniewskiego.

u mnie za to zrobiło się całkiem zielono.
;)

piątek, 26 lutego 2010

hu-hu

po trzydziestu latach życia (już się jakoś właśnie przyzwyczaiłam do tej myśli) okazuje się, że jestem sową.
co udawała skowronka.

czwartek, 25 lutego 2010

***

środa, 24 lutego 2010

pok(ł)uta

na pierwszej wizycie u pana od igieł pomyślałam sobie, e tam, trochę nieprzyjemne, ale ogólnie lajcik.
na drugiej wizycie przy wkłuwaniu igieł, wyrażałam już, na głos, trochę inne zdanie. brzmiało to mniej więcej tak:
-ał.
ał!
ał, o jezu!
aaaaałłł!

na co pan od igieł zapytał:
- co, dzisiaj trochę hardkor?

nie mogłam się z nim nie zgodzić.

*

jest następna dobra wiadomość. wszędzie pełno tulipanów.

poniedziałek, 22 lutego 2010

na drugą mańkę

no dobra, żeby nie było, że jakiś dół i zgroza, akcent humorystyczny. chociaż miała być największa holgowa porażka od czasu pustego filmu.
bo tak, pan wydający mi w tcf-ie co miał wydać, po zajrzeniu do środka koperty, powiedział mniej więcej tak:
- aaaa, to toooo. no noo, to ja wieeem co to... tragedia narodowa...

a potem jeszcze dodał:
- trochę chyba pani prześwietliła, cooo?

więc ja, jako właścicielka holgi, niczym nie zdumiona, odparłam, z właściwym sobie uśmiechem blondynki:
- jest to bardzo możliwe.

chociaż się trochę zdumiałam. bo niby to setka, a połowa prześwietlona do czarności. białości w sensie. ale slajd to też, scrossowany.
w sumie to i tak nic nie kumam. :)

ale i tak myślę, że ładnie. chociaż na razie podziękujemy panu kodak ektachrome. nie ma jak provia i już!

zdjęcia może nie mają jakiejś większej spójności, więc oto legenda:

pomost przy nabrzeżu prezydenckim


jachty w marinie schowane na zimę


a to tak zwana szesnastoletnia siostra dupy ;)
i oczywiście moja ukochana prześliczna wiolonczelistka.


tu już rzeczona dupa we własnej osobie, z kwiatkiem


i z motylem też, a co.
to jest tak zwane zaklinanie wiosny, gdyby ktoś nie do końca zrozumiał, jaki jest cel owych zabiegów...


i oczywiście, nogi. z samej dupy. i tak, dupa bardzo lubi swoje nogi.


i więcej już nie wyszło nic.
a był jeszcze jakiś łabędź, kry, żaglowce. i nie wiadomo co jeszcze.

no to ament i dobranoc.

długi post emo z dwóch części

[pierwsza]

nie wiem co było gorsze tej nocy - kiedy śniły mi się koszmary, po których budziłam się od stóp do głów odrętwiała ze strachu, czy kiedy nie spałam w ogóle. czy wtedy, kiedy musiałam pójść po najsilnieszego przeciwbóla, jaki mogłam znaleźć w szufladzie.

więc kiedy dochodzi 9 (nie dałam jednak budzikowi zadzwonić, ciągle się wybudzając ze snu, który w końcu przyszedł właśnie chwilę zanim musiałam wstać), czuję się, jakbym absolutnie nie mogła ruszyć niczym. jakbym nie mogła wybudzić się z narkozy.

już wiem, że się spóźnię do pana od igieł.

idąc na przystanek koło hali o 10 rano, nie widzę nic na oczy. jestem zdenerwowana, śpieszę się, i akurat wszyscy ludzie na świecie postanawiają wchodzić mi w drogę.
już wiem, że kiedy usiądę przed panem od igieł, rozpłaczę się rzewnymi łzami, z żalu nad biedną sobą.

(od kiedy niejaki życzliwy powiedział mi, a raczej napisał, o tak zwanej depresji posylwestrowej, wynikającej z za dużej intoksykacji, wiem, że to przejdzie, że to wszystko się łatwo tłumaczy. ale i tak jest mi najgorzej.)

stoję na tym przystanku, wśród tych wszystkich chodzących ludzi, i mam ochotę się rozpłakać tu i teraz, nie czekając na dojechanie do pana od igieł.

chciałabym, żeby ktoś mnie potrzymał za rękę.

chciałabym, żeby mi ktoś zamontował do sufitu moją nową zajebistą zieloną lampę.


[druga]

dwie godziny później siedzę na przystanku obok mojego liceum. w ręku mam kawał świeżego pieczywa słowiańskiego, w twarzy pięć dziurek po igłach, jeszcze dwie dziurki w dłoniach, cztery w stopach, po dwie w każdej. w kieszeni receptę na homeopatyczne kulki, i kartkę z zaleceniami, na której między innymi jest napisane, że przez następne co najmniej sześć tygodni mam nie jeść niczego, co nawet stało obok krowiego mleka.
jestem całkiem zadowolona, że pan od igieł skasował mnie o połowę mniej, niż wynikało z cennika.
ale za to podobno będę miała siniaka na czole.

postanawiam, że nic już nigdy nie będzie mnie bolało. kiedyś.


[właściwie jeszcze trzecia]

siedzę w domu, ogarniam tonę pracy, jaka mnie czeka w tym tygodniu.
jestem niewyspana.
i wciąż mam ochotę się rozpłakać.

lampa ciągle leży w kartonie.

p.s.
a kiedy wciskam publikuj posta, niezawodny wujek google wysyła do mnie taką wiadomość:

niedziela, 21 lutego 2010

niedziela, tyle

patyk, którym figa bawiła się dziś na spacerze, miał na końcu prawdziwego pąka.
(który jednak został odgryziony przez wielką paszczę w pierwszej kolejności).
to już naprawdę coś znaczy, nawet jeżeli to wszystko działo się na zmrożonym śniegu.
na którym, pod drzewem, dzisiaj można też było spotkać, już rozdziobanego przez mewy, puszczyka (?), z rozpostartym wielkim skrzydłem.

dobrze jednak mieć psa. człowiek inaczej by zgnuśniał na kanapie w taką niedzielę, jak ta. a słońce dzisiaj naprawdę daje radę.

a j dzisiaj, jako pierwsza z bandy, skończyła trzydzieści lat. to już nie przelewki.

sobota, 20 lutego 2010

nocna niespodzianka

tego się nie spodziewałam. po powrocie z nie-zwyk-le przyjemnej imprezy w kurorcie o godzinie dosyć mimo wszystko stosunkowo wczesnej, ale w stanie już bardzo weekendowym, kiedy już zapinałam psa na nocne poimprezowe mikrosiku, niespodziewanie wpadła j (spędzająca tę, i kolejne dwie noce również, na zdjęciach) i zapytała, czy nie chcę z nią pojechać. więc szybka decyzja, szybkie mikrosiku psa, i j zabrała mnie do tajemniczego miejsca w mieście portowym, gdzie akurat zomo strzelało z czołgów.

portowe okolice w nocnej mgle - lubię to, jak nie wiem.

piątek, 19 lutego 2010

eskaemkowy kaowiec

wsiadłam w eskaemkę na drugi koniec świata, czyli do gdańska, czasem zwanego śmierdzącym. usiadłam naprzeciwko, jak potem zresztą zostało potwierdzone w rozmowie, studenciaka, czytającego książkę. na następnym zaś przystanku wsiadł pan. taki pan z przepitą facjatą i charakterystycznie zachrypniętym głosem, jaki mają miejscy mądrale, wystający z piwem pod monopolami, i nader często używający zwrotu "kierowniczko". wiem, jaki miał głos, gdyż prawie natychmiast go usłyszałam (chociaż miałam słuchawki na uszach, które do końca tam pozostały, bo nie miałam za bardzo ochoty zostać wciągnięta w tę sytuację. chociaż pan próbował. ale co nieco słyszałam.). pan bowiem spojrzał na studenciaka i jego książkę, i zapytał:
- a do łopaty to kto pójdzie?
to pytanie generalnie nadało ton rozmowy, w którym pan, w bardzo humorystyczny i, jak się okazało, całkiem elokwentny sposób, wykazywał kompletny bezsens uczenia się czegokolwiek. (raz po raz nawet rozglądał się po przedziale na czytających różne rzeczy ludzi, i pokazując ostentacyjnie ręką, mówił "i po co oni się tak uczą?")
studenciak chyba koniec końców nie został przekonany, ale wdał się w dialog. a właściwie głównie monolog. o tym, jak ów pan przez trzy lata sam uczył się angielskiego, 30 lat temu, z podręczników i płyt winylowych.
- i jak pan myśli, nauczyłem się?
- no jasne.
- trzy lata ze sobą walczyłem. i z lustrem. with the mirror.
i ręką wskazując kolejnych pasażerów w najbliższym otoczeniu, zaczął wyliczać:
- i am, you are, he is, she is.
(co ciekawe, wtrętów po angielsku było więcej, i były już one całkiem bardziej skomplikowane. z tego, co zrozumiałam, cytował czyjeś przemówienie. ale więcej z owej angielszczyzny nie złapałam, a i pan mówił akcentem dokładnie takim, jak pani w "misiu", wołająca przez mikrofon pasendżera stanisława palucha.)

potem pan jeszcze udowadniał, jak dzisiejsza młodzież ma kompletnie bezsensowne życie. oprócz tego, że, jak już zostało ustalone, bez sensu uczy się czegokolwiek.
- kiedyś to było wesoło. z zomowcami się trzeba było bić. i panie, taki zomowiec mnie kamieniem, ja go butelką, on mnie kamieniem, ja go butelką. wesoło było.

potem pokazywał coś jeszcze na przystanku gdańsk żabianka, ciągle coś pokazywał. a potem studenciak, jak to studenciak, wysiadł na stacji gdańsk przymorze-uniwersytet, a nasz bohater, widząc, że ze mną nic nie wskóra, bo nie słyszę, zaczął męczyć starszego pana, który dosiadł się obok mnie, kiedy ten sięgnął po leżący nieopodal egzemplarz "metra" cały ozdobiony długonogimi modelkami, reklamującymi kolekcję sonii rykiel dla h&m.
-panie, tam nic nie ma, same nogi. szkoda lasów.
niestety starszy pan okazał się mniej responsywny niż studenciak, i koniec końców, po jeszcze kilku nieudanych próbach, wśród których znalazła się między innymi opowieść o tym, jak nasz bohater uczył się jeździć samochodem na pasie startowym na zaspie (oczywiście przejeżdżaliśmy wtedy właśnie przez stację gdańsk zaspa), zobaczył kanarów i z wyjątkowymi okrzykami radości ruszył w ich kierunku i dalej już nie wiem, o co chodziło.

a właściwie trochę nawet żałuję, żem te słuchawki na uszach miała.

czwartek, 18 lutego 2010

weź mnie ukłuj

nienawidzę być celem ataków terrorystycznych jakichś głupich drobnoustrojów na moje zatoki szczękowe. ani właściwie na żadną inną część mojego ciała. a ponieważ ostatni atak trwa już stanowczo zbyt długo (nie wiem, co tym razem próbują osiągnąć tymi metodami), postanowiłam walczyć z nimi ostrą bronią. umówiłam się w poniedziałek z panem, który wbija igły w ludzi. tak że proszę mnie wtedy nie rozśmieszać, bo podobno śmiech jest bardzo bolesny, kiedy ma się igły w twarzy.

środa, 17 lutego 2010

poniedziałek, 15 lutego 2010

me&my holga


chyba czas na jakieś ożywienie.

niedziela, 14 lutego 2010

+-

nie jestem w stanie opisać gonitwy myśli, jakie ostatnio przebiegają mi przez głowę w związku ze zmieniającymi się okolicznościami przyrody mojego życia. musiałby to być jakiś skomplikowany algorytm. albo ciąg kodu w języku MHTB+- (Much Harder Than Basic plus minus).
wiem, że go ogarnę, przecież całkiem szybko się uczę. technika mi nie straszna, w końcu to mnie pani kręci się w tę drugą stronę.
powtarzam sobie, jak mantrę, że to całkiem normalne. okresy przejściowe bywają przecież najtrudniejsze. a chyba właśnie zaczęło się u mnie wiosenne przesilenie.
co niechybnie oznacza, że wiosna jednak przyjdzie, choć wielu już w to zwątpiło.
;)

a luty - jest jednak miesiącem zimowym - przecież każde dziecko to wie. tylko dorośli coraz częściej zdają się o tym zapominać.

pieces of homespun philosophy by gapminded*

a good cry is worth a thousand thoughts.**

*wpis po angielsku, a już dawno takiego nie było, bo dokładnie tak, słowo w słowo, mi się pomyślał. a zawsze jest tak, jak mi się pomyśli.
**a pomyślał się po rozpłakaniu się wywołanym obejrzeniem filmu po angielsku. więc w sumie wszystko jasne.

sobota, 13 lutego 2010

świat z wysokości kanapy

głównie tak go oglądałam przez ostatni tydzień. ale chyba idzie ku lepszemu.
nie żebym nie lubiła leżeć.


czwartek, 11 lutego 2010

z cyklu mądrych myśli wieczornych

Należy każdego dnia posłuchać krótkiej pieśni, przeczytać dobry wiersz, zobaczyć wspaniały obraz i jeśli byłoby to możliwe - wypowiedzieć kilka rozsądnych słów.

Johann Wolfgang Goethe

*
hmmm, kilka rozsądnych słów...
pączki, pączki, pączki....

środa, 10 lutego 2010

ring the alarm

był taki czas, kiedy miała starą nokię z okrutnie piszcząco-świdrującym nokiowym budzikiem. każde podobne piknięcie zasłyszane w tym czasie w jakimkolwiek kontekście wywoływało w moim mózgu automatyczne, chociaż chwilowe, ale zupełnie nieopanowywalne uczucie paniki. tak bardzo bałam się tego dźwięku, że budziłam się co chwilę rano, ścigając się z nim, byle tylko zdążyć go wyłączyć, zanim padnie pierwsze piknięcie. bardzo długo nie mogłam się tego odruchu psopawłowego pozbyć. do czasu, kiedy zmieniłam komórkę.
w mojej pierwszej służbowej nokii nastawiłam sobie więc miłą muzyczkę w budziku. niestety, akurat wtedy nastąpił ten moment mojego życia, kiedy miałam nadzieję, że już nie będzie żadnego ranka i nie będę musiała już nigdy otwierać oczu. a ta cholerna melodyjka przypominała mi, że jednak muszę wstać po raz kolejny, i że to wszystko to nie sen. chyba szybko potem tę melodyjkę zmieniłam - a dzisiaj już kompletnie jej nie pamiętam. (choć założę się, że gdybym ją usłyszała, przeszły by mi ciarki po plecach). ten telefon, chyba na szczęście, i tak postradałam, najpewniej w londyńskiej taksówce.
potem długo budził mnie budzik nowego telefonu służbowego, który dostałam za ten postradany, a który z kolei przypominał mi dźwięk, który mnie budził w seulu. wtedy posiadałam jeszcze jeszcze-nie-postradany telefon z melodyjką, który jednak był dwuzakresowy i do seulu się nie nadawał. dostałam więc moją późniejszą, trzyzakresową nokię, której dźwięk na zawsze będzie mi się kojarzył z pobudką w apartamencie na 16 piętrze, wśród zawodzeń kapłana dochodzących gdzieś ze znajdującej się tuż obok cerkwii prawosławnej (!) (tak przynajmniej założyłam, że dochodziły stamtąd, chociaż raczej bardziej kojarzyły mi się z meczetem niż cerkwią). i potem z całą moja rutyną, zamykaniem drzwi z mówiącą do mnie klamką i jazdą mówiącą windą, i śniadaniem we "francuskiej" kawiarni z jakąś słodką bułką i latte, do której wchodzeniu i z której wychodzeniu towarzyszył radosny dźwięk "angjohazejoooo!". może dlatego, że tak miło mi się ten dźwięk budzika skojarzył, nigdy już we mnie nie powodował żadnego wzdrygania się, kiedy otwierałam oczy w zwykłe, polskie pracowe poranki.

już drugi tydzień nie mam telefonu służbowego, i nie zdążyłam się jeszcze dowiedzieć, jaki dzwonek budzika ma moja całkiem nowa dotykowa (koreańska) komórka.

wtorek, 9 lutego 2010

z braku laku

inni ludzie
(i myszy)
na wypadek, gdybym zapomniała, jak wyglądają









poniedziałek, 8 lutego 2010

skandal

kładłam się zdrowa
wstałam chora
a ledwo wstałam.
słynne ZBCC dopadło mnie, można by powiedzieć, znikąd.

jakiś skandal.

niedziela, 7 lutego 2010

wieczorem

kocem z tygrysem o modzie wiosenno-letniej rozmyślając
z dotykowego ekranu laptopa herbatę różaną wycieram.

nocne polaków rozmowy: o alkoholizmie

w skład wchodzi wielka trójca na kacu, czyli j, p i ja, w sytuacji rozkładu kanapowo-fotelowego. j i p pracują ostatnio przy produkcji jednego filmu (j jako asystent kierownika produkcji, a p jako asystent reżysera), i większość rozmów z nimi kręci się, póki co, właśnie wokół owej produkcji i perypetii z nią związanych, aczkolwiek tym razem wypuszczamy się również w inne rejony.
na przykład tak:
p opowiada: zapytałem antoniego, jak by określił himilsbacha. [antoni to producent filmu] i on powiedział, że to był taki prawdziwek.
tu następuje kilka dygresji, po których j stwierdza, że z tymi prawdziwkami często jest tak, że są też alkoholikami.
na co p mówi:
niee, on nie był alkoholikiem. on po prostu pił.
próbujemy wytłumaczyć więc p, że głównym, mimo wszystko, wyznacznikiem alkoholizmu (chociaż w kolejnych dygresjach zostaje wymienionych kilku alkoholików, którzy od x lat nie piją), jest to, że się pije alkohol.
na co p, nam z kolei, tłumaczy:
no ale przecież alkoholik to się leczy, ma drgawki, cierpi, a himilsbach po prostu pił.
potem następują kolejne dygresje, między innymi o mojej babci, już tu wspominanej, która alkoholiczką nie była właściwie, ale do końca życia lubiła sobie wypić, i o alkoholikach, co przestali pić, ale wciąż są alkoholikami, i to wszystko niechybnie prowadzi nas do pointy następującej, wygłoszonej przez p:

bo lepiej pić do końca życia, niż przestać i być alkoholikiem.

to powiedziawszy, odpłynęliśmy w kolejne rozważania na temat życia, i filmu, znajdując się w stanie rozkładu kanapowo-fotelowego, spijając małe tyskie, w sobotnią leniwą noc.

sobota, 6 lutego 2010

weekend z dupą

i starą komórką
nic dodać nic ująć


czwartek, 4 lutego 2010

dupy czwartkowe popoludnie

ze starą poczciwą motorolką
(zainteresowanym lub wręcz zmartwionym, donoszę, że nowa komórka jest u specjalisty, wygląda na to, że "wystarczy" wymiana obudowy, chwała koreańczykom).





dupy poranne i błyskotliwe spotkanie z listonoszem

dzwonek do drzwi, jak zwykle, sprawia, że dupa na chwilę wpada w panikę, kalkulując, otworzyć, nie otworzyć? trochę jest nie ubrana, bo w końcu jest czwartek, godzina 10.22, dopiero co zdążyła wstać.
postanawia jednak otworzyć - w szlafroku i z nieumytymi włosami ułożonymi w stylu "piorun w rabarbar" (dzisiaj idzie farbować wlosy do fryzjera, każde dziecko wie, że przed farbowaniem lepiej włosów nie myć).
otwiera więc te drzwi, tak na szerokość głowy, którą przez nie wystawia z mieszkania, na klatce zaś za drzwiami występuje listonosz. coś jakby podskakujący z zaskoczenia. trochę zbity z tropu, grzebiąc w torbie z listami przez chwilę, podnosi w końcu znad niej wzrok na dupę i mówi:
- zaraz, a czemu właściwie ja tu przyszedłem?
trochę zdziwiona, ale jak zawsze błyskotliwa, dupa na to:
- a czemu nie?
na co z kolei listonosz, równie błyskotliwie:
- no właśnie nie wiem, czemu nie, przecież to nie ta klatka.
(nawiasem zupełnie mówiąc, dupa mieszka na czwartym).
oboje wybuchają gromkim śmiechem, który rozlega się po całej klatce, również do wiadomości panów elektryków, co wymieniają instalację.
- zdarza się.
mówi jeszcze listonosz na odchodnym, i odchodzi.
dupa zamyka drzwi.

kurtyna.
ament.

środa, 3 lutego 2010

na poważnie, z zacięciem podróżniczym

zainspirowana wpisem tu, na blogu, który śledzę od jakiegoś czasu.
myślę sobie.
właśnie zrobiłam ten krok. zostawiłam po kilku dobrych latach stabilną, dobrze płatną pracę, całkiem wysokie stanowisko, na które wspinałam się latami po szczebelkach. gdzie, oprócz stabilizacji, nie znalazłam tego, czego szukałam.
można by nawet na upartego nazwać to takim "career break". chociaż, to raczej powrót na moje własne tory, po długim, i jakże znaczącym, objeździe inną trasą.

ciągle myślę o dalekiej podróży. bo jest wiele miejsc, które chciałabym odwiedzić. ale wiem, że odpowiedzi na pytania, które teraz pulsują mi w głowie, nie znajdę w chinach, australii, ani nawet w anglii. najpierw muszę znaleźć je tu [w tym miejscu dupa, służąca za modelkę, wskazuje palcem na okolice skroni, patrząc wam przy tym głęboko w oczy].

więc najpierw kontynuuję tę podróż. a kiedyś, kto wie.

wtorek, 2 lutego 2010

z nowego cyklu: "mądre myśli wieczorne, pewnikiem gdzieś przeczytane"

Czyż nie jest tak, że gdy o najważniejszych sprawach ludzkiego życia powie się już wszystko, najważniejsze pozostaje niewypowiedziane?

Zygmunt Bauman Razem osobno

(nadchodzi czas prosperity dla bloga. drugi dzień z rzędu z podwójnym wpisem.)

limo

miało być o freelansie. miało być o tym, jak to jest, kiedy człowiek żyje zgodnie ze swoim własnym zegarkiem. że cera jest bardziej różowa, a oczy coraz mniej podkrążone. że samopoczucie lepsze, i włosy bardziej błyszczące, bo im klimatyzacja nie dokucza. i że czuć, jak się polepsza krążenie.

ale właśnie wtedy, na pierwszy plan postanowił wysunąć się pies. od którego dzisiaj na przykład dostałam na spacerze z całej siły pyskiem w oko. będzie zdjęcie, jak już ładnie zzielenieje.

zazdrosna czy co.

poniedziałek, 1 lutego 2010

wiedziałam

wiedziałam, że zapominanie telefonu z domu było złym pomysłem.
wiedziałam, że powinnam się była po niego wrócić, nawet za cenę spóźnienia się na kolejkę.
wiedziałam, że kiedy jednak postanowiłam, że zdążenie na kolejkę jest ważniejsze, podjęłam duże ryzyko.
wiedziałam, że będę tego żałować.
nie, bynajmniej nie dlatego, że wiedziałam, że ktoś do mnie w tym czasie zadzwoni w ważnej sprawie.
wiedziałam, że jeśli zapomniałam telefonu, który został na stoliku, to mój pies go pogryzie.
mój pies go pogryzł.
mój w miarę nowy telefon dotykowy. pomijając kwestie estetyki, bo w sumie nie przeszkadzają mi nawet ślady zębów na moim w miarę nowym telefonie dotykowym. tylko, że przycisk ze słuchawką jest permanentnie wciśnięty i ciągle wybiera ostatni numer. a przycisk rozłączania nie działa.
kto mi naprawi? :(

a psa chętnie oddam w dobre ręce.

ament.

agenda for the day

let dog in~let dog out~let dog in~let dog out

(nie, nie jest to wcale prawdą. dużo bardziej zajęta agenda. a pies, jakbym ją wypuściła, to zjadła by panów elektryków na klatce i pana zaopatrzeniowca co do sklepu spożywczego od podwórka przyjechał. i bym się nie wypłaciła. cytuję: "ten pies jest niebezpieczny". więc ze stosowaniem się do tabliczki będzie pewien problem. ale będę się starała.)

niniejszym rozpoczynam pierwszy dzień bezrobocia. :)
(chociaż raczej powinnam powiedzieć - freelansu - o jednym i o drugim jeszcze będzie)

to co, kawka?