środa, 30 stycznia 2008

ring ring ring

Macie jeszcze piosenkę na wieczór. Klasik.

jutro

Dobra?
A właściwie już dzisiaj.
No chyba, że ktoś chciałby psa, co gryzie ładowarki do telefonów (słownie: dwie) oraz różne inne mienie.
Bo mam. Sztuk jeden.
Możemy się jakoś dogadać.

poniedziałek, 28 stycznia 2008

the truth

I normalnie dodam jeszcze wersje studyjną. Cały dzień będę tej piosenki słuchać. Bo to piękna piosenka jest. O miłości.
I won't die if you're not by my side...

iloverm

Dobra no nie pojechałam w sobote do Wawy i se mogę tylko napluć i wogóle ihój!
Bo jak to widzę, to, przepraszam, sikam.
Już się cała zasikałam.

niedziela, 27 stycznia 2008

scrabblart by gapminded part 1

Ponieważ wiatr nie zwiał całego świata, to czas przyszedł na obiecany żART. Pierwsze trzy foty z aluzją, którą kilka osób powinno skumać.






A to z innej beczki.



I jeszcze dwie foty z dachu, bo znowu morze było dzisiaj piękne.


piątek, 25 stycznia 2008

sześćsześćsześć

Hehe, google analytics ogłosił mi dzisiaj 666 wizyt na blogu. :)
No trzeba chyba tę okrągłą okazję jakoś uczcić.
Ave!

czwartek, 24 stycznia 2008

czarność widzę

Czarna TVP1. Czarna TVP2. Czarny Polsat. Czarny Prezydęt (ups, jakżeż przepraszam).
Więcej nie mam.
A no, sorry. Czarna gazeta.pl. Czarna wp.pl. Yyyy, co tam jeszcze, czarny onet.pl.
No ludzie no.
Czarny śnieg lepi mi się do ust. Coś tam coś tam nananana.

fakinhel

Ktoś mi napuścił helu do głowy i ona mi zaraz odleci, normalnie urwie się i odleci, hen, nad rębiechowskie pola, nad lotnisko tam, obok wieży kontroli lotów, może zahaczy o jakąś awionetkę i znowu będzie żałoba narodowa.

(Fajny ten nasz prezydęt, naprawdę. Najlepszy. Kochamy go.)

Znalazłam jeszcze jeden obrazek.


środa, 23 stycznia 2008

chińskie ciasteczko z wróżbą z lublina

Poczułam się absolutnie zobowiązana, żeby zamieścić tutaj tekst wróżby, jaką dzisiaj wyciągnęłam z chińskiego ciasteczka po, co tu dużo mówić, całkiem wypasionym chińskim obiedzie.
Sami oceńcie:

Działaj i nie bój się niezrozumienia. Samotny, łatwiej niż grupa, znajdzie towarzysza podróży. A Ty odnajdziesz szczęście.

chixbloggin'

Chciałam kiedyś wrzucić ten obrazek a propos jakiegoś posta, ale nie mogłam go znaleźć, a tera znalazłam, więc zapodaję.


nienażARTy

Miała być dzisiaj sztuka. Miałam ją zrobić, tę sztukę, wczoraj. A właściwie taki żart miał to być, wiecie, taki artystyczny. A raczej żART. Bo mi przyszedł taki pomysł do głowy, na ten żART, a potem reakcją łańcuchową pojawiły się kolejne. (tzw. szał twórczy, gonitwa myśli - to podobno jedna z cech choroby afektywnej dwubiegunowej, nie wiem jak z czybiegunową, ale pewnie też, i w ogóle to wszystko tak się jakoś łączy - tu cytat nastąpił, jakby ktos nie zakumał...). No i żART ten miał się również wydarzyć w ramach realizacji listy "chciałabym", za którą zresztą dzisiaj dostałam regularny opierdol. Że za dużo bym chciała. Że może jeszcze zaczarowany ołówek se bym chciała. A przydałby się i taki. I jeszcze te 17 milionów, które ktoś z Karwin wygrał w totka. Niech oddawa!

Ale nie ma żARTu, gdyż, również w ramach listy, było wczoraj ruszanie się ostre dwugodzinne, po którym to nastąpiło zapobieganie zakwasom poprzez rozpracowanie trzech butelek wina (przez trzy jednostki, żeby nie było), i rozmowy na temat zwichrowanych związków międzyludzkich z perspektywy trzech zwichrowanych przez związki międzyludzkie niewiast. I jeszcze na temat ciuchów i kosmetyków też było, a jak.
No i nie było czasu, więc chyba dopiero w weekend ten żART się zrobi. Bo wiecie, grafik do końca tygodnia taki napięty...

poniedziałek, 21 stycznia 2008

did i tell you i just love glottal stops?

that's why i love listening to people like Mark Titchner, among other things of course
god, i could listen to him all day
hmmm, sort of a sound fetish ...
(hehe, po polsku? "zwarcie krtaniowe" - w ogóle nie brzmi pociągająco...)

niedziela, 20 stycznia 2008

be angry but don't stop breathing

Jeszcze chciałam pokazać jednego pana. Co go strasznie lubię. I w zasadzie to nic o nim nie napiszę, tylko sobie obejrzyjcie video i może pogrzebcie, jak się Wam spodoba. Mnie się podoba bardzo. I nie tylko dlatego, że uwielbiam słuchać, jak mówi...
The name is Mark Titchner.

http://www.tate.org.uk/britain/turnerprize/2006/marktitchner.htm

rezerwat bis

No to "Rezerwat" zaliczony.
I się podobał.
Ale chciałam powiedzieć o jednej rzeczy w związku z tym filmem. O fotografii, która była takim głównym motywem filmu, na tle warszawskiej Pragi.
A dokładnie o tym, co powiedział stary pan fotograf, pokazując stary album fotograficzny ze starymi zdjęciami z Pragi. Że są niedoświetlone, niedokadrowane, nieostre, ale coś w nich jest, jakaś magia. I to jest dokładnie to, co mnie osobiście podoba się w zdjęciach. Dokładnie to, jak patrzę na fotografię.
Że liczy się to coś, co przyciąga uwagę, i sprawia, że całe zdjęcie się nam po prostu podoba, a nie, że jest wyostrzone, wygładzone, coś tam coś tam.
I uważam się za totalnego laika, no może już nie totalnego, ale niejeden "profesjonał" za głowę się by złapał, jakby zobaczył, co ja tam wyprawiam w tym aparacie i co wyrabiam potem z tymi zdjęciami (a wyprawiam jak najmniej potem). Ale postanowiłam robić po swojemu. Trochę z lenistwa, trochę z przekory, trochę z takiej wrodzonej niechęci do ogarniania głową spraw technicznych. Jak na prawdziwą humanistyczną blondynkę przystało.
No i bardzo żałuję, że nie wzięłam dzisiaj aparatu ze sobą, bo było co fotografować. Ale to innym razem.

A tu na przykład takie zdjęcia, co mi się podobają:
http://www.dicksdaily.co.uk/
http://evareppel.com/
http://www.thegirlinthecafe.com/photoblog/
i oczywiście te:
http://pkosinski.com

i jeszcze dużo innych.

piątek, 18 stycznia 2008

synteza

Leczę się z przeziębienia chybanieśmiertelnego. I robię się strasznie sentymentalna ostatnio. Na przykład patrzcie, co znalazłam.

czwartek, 17 stycznia 2008

dwanaście

Całkiem niezły dzień dzisiaj był. Pies mi się nawet do tego wybiegał, i leży teraz ośliniony i obłocony, i dyszy.
Ale najpierw.
Miałam wczoraj już ułożony w głowie tekst, co go chciałam napisać, w kwestii niezrozumienia pewnych moich przesłanek, w celu zelaborowania pewnej kwestii, i w dodatku dostając inspirację tym razem na dworcu we Wrzeszczu, na którym pan starszy wręczył mi ulotkę-zaproszenie na spotkanie organizowane w Sopocie przez biuro matrymonialne Razem.
Ale na szczęście z powodu natłoku zajęć się mi to nie udało, i teraz już nie napiszę tego tekstu, bo po co. Bo nie ma sensu, bo znowu się rozwlekę, a i tak większość nie skuma do końca, o czym, bo jakbym miała to tak wyelaborować, to by mi zajęło milion stron, i nikt by tego i tak nie przeczytał.
Więc lepiej napiszę o moim szopoholizmie. Bo przybrał on niepokojące rozmiary i chyba czas z nim skończyć. Może tak będę tu zapisywać, co kupiłam, za każdym razem, to może mnie to odzwyczai, jak się przestraszę, ile tego. Bo powiem Wam, ze ten mój szopoholizm jest najfakinprawdziwszy. W sensie, że jak tak sobie coś kupię, to się mnie nastrój podnosi. To wręcz się mnie w euforię wpada, i chce mi się jarzyć, i wogle wszystko mi się chce.
Czyli takie klasyczne uzależnienie.
Eniłej, dzisiaj musiałam spędzić troszkę czasu w pewnym centrum handlowym, bo musiałam czekać, aż się mnie coś tam zrobi, co nie mogę powiedzieć na razie co, i w każdym razie musiałam 40 minut sobie zająć. Więc oprócz samotnej kawy zajęłam się, a jakże, zakupieniem koszulki, wisiorka takiego w hłamie z takim metalowym niby żurawiem z origami, oraz, właśnie, książki. Książki Marcina Świetlickiego "Dwanaście", co dopiero niedawno się dowiedziałam, że napisał powieść, a w międzyczasie on już kolejną napisał, co się "Trzynaście" nazywa. I chciałam od razu obie kupić, ale rozsądek (!) powiedział mi, że jak to, po pierwsze masz conajmniej cztery napoczęte książki, a jeszcze conajmniej dziesięć nienapoczętych czeka na kupce, więc bez sensu. No to kupiłam jedną. I od razu zaczęłam czytać, i właśnie tego potrzebowałam, właśnie takiej prozy mi się chciało! I się mi przypomniało, że kocham Pana, Panie Świetlicki.
No a musicie wiedzieć, że pan Świetlicki dość poważną rolę odegrał w moim młodym zbuntowanym życiu. Pan nie pamięta, ale mam od Pana autograf, na którym napisał mi Pan "Nie rozczulaj mnie tak, Karolino." Wprawdzie byłam wtedy rudym szczenięciem zaledwie, ale i tak sentyment mam wielki.
Więc przepraszam Was bardzo, ale idę się wycofać trochę i zatopić w książce.
Co zaczyna się tak:

- Prawdziwy bohater powinien być samotny.
Tak powiedziała ta pani, wstała i wyszła. Podszedł do okna, i patrzył jak idzie. Szła pewnie, niosąc dużą, elegancką torbę. Szła przez ośnieżony plac, w stronę dworca, ta pani.

wtorek, 15 stycznia 2008

i'm a fuckin' shopaholic

Niech ktoś zamknie pliz ten sklep na B. zanim wykupię z niego wszystkie przecenione ciuchy. A potem resztę.

poniedziałek, 14 stycznia 2008

mental dominoes

Yyy, ten, no,
I tego, także...
No.

Słaby podryw.

Hmmm, chyba poszłam w jakiś taki zupełny minimalizm. To na pewno przez te leki na katar. Przez nie żadna myśl mi się nie wiąże z drugą. Mam w głowie domino. Jedna myśl popycha kolejną, wszystkie się przewracają.

Do mind that gap now would you?



niedziela, 13 stycznia 2008

"z której strony jest serce, tu czy tu?"

Gdzie przykleić?
Zapomniałam, jak się mówi dobranoc.

soulseek

Download containing folder.
Initializing.
Downloading.
Banned.
Remote: File error.
Remote: File not shared.
Remote: File not found.
Remotely queued.
Awaiting user.
Initializing…
Czekam, aż się zacznie ściągać.

sobota, 12 stycznia 2008

rezerwat

Filmu jeszcze nie widziałam, ale ta piosenka jest miszcz.

regulamin

Kategorycznie zabrania się:
1. Wychodzić z zabawy o 2 w nocy, wypiwszy uprzednio morze wina, kiedy musi się wstać o 7 rano i następnie być świeżym i na pełnych obrotach.
2. Wypijać morze wina.
3. Pozbywać się zdrowego rozsądku, kiedy akurat byłby się przydał.
4. Chodzić do pracy wtedy, kiedy nie należy chodzić do pracy, zwłaszcza, kiedy nie przestrzegało się pierwszych trzech punktów.
5. Oglądać to, o czym chce się zapomnieć.
6. Używać trybu warunkowego.
7. Rozmyślać o rzeczach, których nie można zmienić.
8. Udawać. Czegokolwiek.

piątek, 11 stycznia 2008

obiecanki

He, znalazłam takiego bloga przypadkiem, co w ogóle mam wrażenie, jakby mógł być mój. Albo conajmniej jakbym bardzo dobrze kumała autorkę, co go pisze, chociaż wygląda mi na to, że nie kumam jej wcale.
I czasem wpada na takie same rzeczy.
Normalnie ciarki przechodzą po wystających mi z garba kręgach.
Internet to jest naprawdę cud świata.
I pomyśleć, że teraz dzieciaki to nawet nie wiedzą jak to było bez.
Ale jak się wtedy tłumaczyło strasznie. Jak chodziło się po bibliotekach albo i księgarniach, żeby coś sprawdzić, bo w bibliotece takiej książki nie było. I czasem się nie znajdywało i ile tłumaczeń z tamtych czasów ma hardcorowe błędy.

Obiecuję poprawę. Globalną. Nazawszą.

czwartek, 10 stycznia 2008

mental wealth

Chciałam dzisiaj, z różnych względów, wrzucić jeden teledysk. Ale zaczęłam grzebać i grzebać, i znalazłam to.
To reklamówka PS1 zrobiona przez Chrisa Cunninghama. I w zasadzie nic dodać, nic ująć. No może ponieważ pani mówi straszną szkocczyzną, dodam tylko tekst, pomocniczo.



Let me tell you what bugs me about human endeavour
I've never been a human in question, have you?
Mankind went to the moon
I don't even know where Grimsby is
Forget progress by proxy
Land on your own moon
It's no longer about what they can achieve, out there on your behalf
But what we can experience
Up here and of our own time
And it's called mental wealth

środa, 9 stycznia 2008

zadzieram kiece i lece

Tak mówiła moja świętej pamięci Babcia. Miała cały arsenał podobnych sentencji, dokładnie w tym stylu. Było jeszcze np.: „Kto tam? Hugo. Jaki Hugo? Co srał długo.”

I jeszcze pełno takich, których teraz nie mogę sobie przypomnieć.

Używała też słów niecenzuralnych, tak zupełnie na luzaku. Mówiła na przykład „Ale dzisiaj piździ.” Albo: „ta pizda znowu do mnie nie zadzwoniła”. Lub w wersji soft „cipa”. Chociaż słowo "cipa" było właściwie w jej wykonaniu z reguły pieszczotliwe, zwykła okazywać tak ciepłe uczucia wobec kogoś, a jak teraz widzę, nie była mistrzem w okazywaniu uczuć. Jeszcze kilka tygodni przed jej śmiercią, kiedy rozmawiałam z nią przez telefon, pytała „Kiedy przyjedziesz, cipo?”. I to było naprawdę miłe.

Tak się mi przypomniało.

A a propos niecenzuralnych słów, tu proszę taki muzyczny pamflet na temat, a jakże, londyńskiego metra.

http://www.backingblair.co.uk/london%5Funderground/

How works car?

Zainspirowana dzisiaj po raz kolejny przez kolegę Ćwira, i ponieważ obiecałam, więc piszę o tzw. syndromie how-works-car. To taki językowy syndrom. Polega on na tym, że zajebista multimedialno-edukacyjna fabryka, szczycąca się wysoką jakością, profesjonalizmem, innowacyjnością i innymi takimi szczegółami, kompletnie nie dba o język. Który, że tak powiem, w edukacji, a już w ogóle w np. nauczaniu języka, i to angielskiego, odgrywa rolę, tak jakby, dość fundamentalną. Jeździ więc ona, ta fabryka, np. do Anglii, gdzie, jak wiadomo, każdy przeciętny człowiek zna język angielski dość dobrze, a już taki człowiek pracujący w innej edukacyjnej fabryce, zna go wielce dobrze, i pokazuje inglisz pipolom wielce prezentacje, gdzie jak byk znajduje się, przypadkiem nie-wiadomo-skąd napis "How works car?", będący oczywiście angielskim tłumaczeniem polskiego zwrotu "Jak działa samochód?".
To taki dramatyczny przykład, ale niestety ja się znalazłam akurat w nim nawłasnocielnie, tak się składa, i nie wiem czy inglisz pipole tę maksymę dostrzegli, ale jeżeli dostrzegli, to udało im się zachować, jakże stereotypowe dla nich, kamienne twarze. No i w zasadzie dziwi nieczułość osoby, która ten akurat ekran w prezentacji zawarła, bo albo ślepą była, albo spieszyła się baardzo, albo prezentowała typowy dla fabryki tumiwisizm językowy, który jak mało co doprowadza mnie do lingwistycznej pasji.
Ale to było kawałek czasu temu, natomiast ostatnio również fabryka pojechała do miasta, co nie ma takiego miasta, jest tylko Lądek, Lądek Zdrój. I znowu się ona tam pokazywała multimedialnie wielce i och i ach. Sloganami po oczach epatując. Reklamowymi. I niestety, niestety, jak inglisz pipole te slogany przeczytają, to gwarantuję, że albo będą skonsternowani, albo domyślą się o co chodzi, ale przemknie im po twarzy lekki uśmiech zażenowania, albo po prostu kolejny raz uznają nas za syberyjskie, ośnieżone niedźwiedzie, co z fabryki w wielki świat się wybrały. I co z tego, ze to marketing, a przecież w marketingu nieważna jest poprawność językowa, no kto to słyszał wogle podobne androny. Za to na pewno ważne jest właściwe i skuteczne odebranie przekazu, a powiem prawdę chyba lekko szokującą dla niektórych - tumiwisizm językowy jasność przekazu może do dupy wysłać! Marzy mi się, żeby w tym kraju nastąpiło zbiorowe oświecenie, i żeby wszyscy naraz zrozumieli to. Że odpowiednie słowa, formy, partykuły, końcówki i inne takie, to nie jest wymysł pań nauczycielek. Że to wszystko się składa na znaczenie, na sens tego co się mówi. A jak się chce mówić z sensem, i do tego jeszcze wywrzeć koparoopadające wrażenie najlepiej na odbiorcy, to on musi zrozumieć najpierw. To trzeba zadbać o to, jak się mu to poda.
A nie, że zdania niby po angielsku, a w pierwszym już widać, że z Polski przyszły. Prosto z końca świata.

Proszę Państwa, ja dużo zdzierżę. Ale tumiwisizmu językowego no po prostu nie.
Ale wiadomo, czepiam się tylko.

wtorek, 8 stycznia 2008

surprajzy surprajzy ewryłer

A jednak okazuje się, że wszystko może sie potoczyć zupełnie inaczej w ogóle. Zupełnie gdzie indziej, na innym kontynencie wogle w pizdu. I to całkiem szybko. Człowiek coś mówi, a zaraz się dzieje coś zupełnie innego.
Wczoraj rozmawiałam z Panem W Graniturze o Rynku, dzisiaj już mi się jawi perspektywa Panów O Skośnych Oczach wszędzie.
Ale o tym powiem, jak będzie już o czym. Bo może nie będzie.
Za to powiem jedno: dziwnie się te puzzle składają, zupełnie niespodziewanie, inaczej niż na pudełku było namalowane. Kompletnie.
Może o to chodzi właśnie. Może z planów ma nic nie wychodzić, bo plany z dupy są, może się dziać ma wszystko, ot tak. I może ma się to brać na twarz i se to obracać na swoje. Wte albo wewte.
A na razie wdech-wydech-wdech-wydech-ommmmmmmmm.
Spokój.

niedziela, 6 stycznia 2008

yyy, eee, tytuł mi się nie wymyśla

No i proszę czarymary i spadł śnieg. Normalnie słowem ten śnieg zrobiłam, zwizualizowałam go falami mózgowymi, wystrzeliłam we wszechświat i spadł był. Tylko że nie do końca mi chodziło o taki śnieg, co spadł. Chodziło mi, żeby był taki puszystomięciutki, iskrzącomieniący, taki co wygłusza wszystko i wycisza i rozjaśnia i rozblaszcza. Chodziło mi wiecie, o taki obrazek sielski z leśną polaną skąpaną w słońcu i z tym śniegiem wszystko pokrywającym i sypiącym z nieba w tym słońcu, i tarzanie się w tym śniegu i rzucanie kulkami. No bo to głównie chyba chodzi właśnie o to słońce, co go dzisiaj ani skrawka nie było. No i brak lasu pod domem, gdzie by można se pójść i tak pooddychać po prostu. Aczkolwiek mój chytry plan przewiduje znalezienie się w pobliżu jakiegoś lasu w najbliższym czasie. Zanim mi pies zupełnie skapcanieje z braku regularnego kontaktu z innymi istotami na czterech łapach. No bo ile mogę udawać, że jestem psem.
Prawieskapcaniały pies wygląda tak.

Skądinąd dzisiaj dostałam informację z niejakiego Londka Zdroju, że tam 10 stopni i świeci słońce i wiosna. Czyli klasycznie, wszyscy mówią, że w Anglii jest syfiąca pogoda, a jakoś zawsze jest tutaj ładniej, niż u nas. I co, hę?

A ponieważ ostatnio się zrobiło tak multimedialnie, interdyscyplinarnie i w ogóle, to będzie też piosenka na dzisiaj, bo mi dzisiaj chodzi po głowie wciąż.

czwartek, 3 stycznia 2008

ooojaaaa

Żeby zrównoważyć muzycznie ostatni wpis, jeszcze wrzucę coś dzisiaj, co znalazłam przed chwilą, i nie może się nie znaleźć na moim blogu, jako najfakinboższa kobieta na świecie. A więc prosz.

wena jest albo jej nie ma

Ponieważ dzisiaj wena jest kingkonga, to postanowiłam się zmierzyć z Lechem Rochem Pawlakiem, zwanym Skorpionem, najlepszym rapperem polskim, jako, że twórczość jego jest zupełnie nową jakością wśród gatunków literackich, i tak opisać dzisiejszy dzień:

Ta historia wydarzyła się dzisiaj w czwartek,
Kiedy wcale nie byłam na nartach.
Chociaż zima dzisiaj przyszła,
A ja do urzędu dzisiaj wyszłam.
Zimno zimno, pies się nudzi
Wszystko idzie jak po grudzie.
Pani w okienku na mnie krzyczy,
Mówi do mnie jakieś rzeczy.
Ja jej mówię, proszę pani,
To jest wszystko jakieś do bani.
Pani mówi, nie ma mowy,
I nie było takiej umowy.
Ja się wkurwiam, i se idę.
I mam w dupie, ale przyjdę.
Idę robić inne rzeczy,
Chociaż wena mi nie skrzeczy.
Ale farbę na włosy kładę,
Względem tego, że mam na to radę.
Taki koniec tej historii
Choć nie słyszę euforii.
Mówię zatem dowidzenia.
Chociaż wcale to nic nie zmienia.
Wy mówicie do mnie pa,
A ja na to tralala.
Ale mówię wszystkim cześć,
Idę sobie placka zjeść.

Cholera, nieźle to wciąga, skończyć nie można. Ale ze względu na zakładane przeze mnie Wasze poczucie estetyki, postanowiłam skrócić ten eksperyment do minimum. No chyba nie udało mi się pobić naszego bohatera, ale przynajmniej próbowałam. :P

No to żeli papą.

środa, 2 stycznia 2008

lolkoty

Zakochałam się. W lolcatach znaczy. Jak ktoś nie wie co to są lolcaty, to odsyłam na stronę na przykład taką:
http://icanhascheezburger.com/
Generalnie to zdjęcia, na których występują takie fajne kociaki, czasem też psiaki i inne zwierzaki, z opisami w połamanej angielszczyźnie (się ta połamana angielszczyzna nazywa, wyczytałam, "Kitty Pidgin" - tu powinnam wyjaśnić co to pidgin, tym, co nie wiedzą, ale proszę pliz zajrzeć na wikipedię :P, generalnie chodzi właśnie o taką uproszczoną, specyficzną formę języka). I można sobie na takiej stronie własnego lolcata zrobić.
Ja dzisiaj nie mogę się oprzeć i wrzucam mojego ulubionego. Z pozdrowieniami dla wszystkich kociaków.

wtorek, 1 stycznia 2008

przyszło nowe

Siedząc w tym nowym roku, zawinięta w szlafroku, popijając kawę, sobie tak myślę, że trzeba coś solidnie postanowić na ten nowy rok, co już go mamy. To znaczy, postanowione już jest wiele, trzeba by tylko to tak gdzieś zarejestrować, nadać temu kształt w przestrzeni, sprawić, że zaistnieje. Podobno, mówił kiedyś pan na szkoleniu, jak się spisze swoje plany, i w dodatku nada im jakiś horyzont czasowy, jakiś priorytet też, to wtedy łatwiej jest je spełnić. W dodatku, gdybym jeszcze je tutaj upubliczniła, to nie byłoby odwołania i już musiałabym je zrealizować, żeby wstydu nie było. Tak punkt po punkcie, z datami, co, do kiedy i w ogóle. Taka prawdziwa lista postanowień, jakiej nigdy nie robiłam. Swoją drogą chyba nigdy nic nie postanawiałam na nowy rok, tak jakoś, wszystko się toczyło, działo, teraz widzę, że całkiem sporo przez palce przelatywało. No a dzisiaj, w ten zupełnie nowy nowy rok, trzeba już wziąć sprawy w swoje ręce i pozmieniać to wszystko, co zmian wymaga. Czyli: wszystko. Że zacytuję kolegę Ćwira, kliknąć prawym i porządkuj ikony. Czy tam rozmieść według, no właśnie, według czego? Moment, sprawdzę co nam Bill Gates proponuje. Nazwa, rozmiar, typ, zmodyfikowany (he, brawo dla pana językowca co to wymyślił). Jeszcze autorozmieszczanie. A może kreator oczyszczania pulpitu? Oo, to by się nadało.
W każdym razie, ja jestem za opcją "ważność". Albo raczej, "waga" chyba. Oczywiście nie ta od kilogramów, bo tą akurat mamy z głowy po minionym roku. Waga jako najważniejsze kryterium, według którego trzeba teraz te ikony posegregować. Część wywalić do kosza. Kilka nowych skrótów utworzyć. I tapetę zmienić.
Ale, ponieważ jestem jakaś taka mało rześka, to nie chce mi się spisywać tego wszystkiego teraz, więc sorry winetou. No nie chce mi się i już.
Może jutro...
Aha, jedno z postanowień jest takie, żeby już nic na jutro nie odkładać. Do realizacji - od jutra...